Politycy chętnie pokazują się podczas ważnych wydarzeń sportowych, zwłaszcza, jeśli sukcesy odnoszą ich rodacy. Nie robią tego bezinteresownie.
Igrzyska olimpijskie to również dobra okazja do zdobywania popularności w społeczeństwie. Doskonale wiedzą o tym ci, którzy starają się o utrzymanie bądź zdobycie władzy. Nie mam wątpliwości, że do kategorii wyrachowanej gry politycznej należy zaliczyć kibicowanie w Zębie Kamilowi Stochowi w wykonaniu premiera. Ciekawe, czy Donald Tusk tak chętnie wybrałby się w sobotę do rodzinnej miejscowości naszego mistrza, gdyby wiedział, że żadna stacja telewizyjna nie zainteresuje się jego osobą i nikt nie będzie go o nic pytać przed kamerami – nawet wtedy, gdyby na podium stało trzech Polaków?
Każdy może mieć swoje zdanie na ten temat. Ja jestem przekonany, że nie zobaczylibyśmy wtedy premiera w najwyżej położonej wiosce w Polsce. Skąd takie przeświadczenie? Otóż, gdy Kamil Stoch zdobywał pierwszy złoty medal na tegorocznych igrzyskach, premiera pod Giewontem nie było. A i wtedy trzeba było mu przecież kibicować. Jednak gdy nasz mistrz pokazał klasę w pierwszym konkursie (rokującą nadzieję na drugie zwycięstwo), wówczas fachowcy od PR doradzili pewnie szefowi rządu, by na drugie zawody olimpijskie pofatygował się do Zębu. Wiadomo w jakim celu. Przede wszystkim po to, aby telewizja pokazała go od „ludzkiej strony”, jako „swojego człowieka”, wzruszonego, radosnego, spontanicznie reagującego na wydarzenia sportowe. Wszystko po to, aby wpisać się odpowiednio w pamięć kibiców. W nadziei, że złoty medal Kamila Stocha kojarzyć się będzie podświadomie z uśmiechniętym premierem. Nie wierzę też w to, że z czystych intencji odwiedził on Szkołę Mistrzostwa Sportowego w Zakopanem, której absolwentami są m.in. Justyna Kowalczyk i Kamil Stoch. Zakopiańska kuźnia sportowych talentów ostatnimi czasy ma kłopoty finansowe. Jakże łatwo jest teraz coś obiecać, by uchodzić za jedynego zbawcę…
Wracając do spraw sportowych trzeba podkreślić, że 15 lutego był wyjątkowym dniem dla wszystkich Polaków interesujących się sportem. Mogliśmy przeżyć wzruszające chwile związane z występami biało-czerwonych na Zimowych Igrzyskach Olimpijskich. Najpierw Zbigniew Bródka zdobył złoty medal w łyżwiarstwie szybkim na dystansie 1500 m, a kilka godzin później Kamil Stoch, po raz drugi na tych igrzyskach, sięgnął po „złoto”, tym razem w konkursie skoków na dużej skoczni. Obydwa wydarzenia sportowe, podobnie jak te sprzed kilku dni, gdy złote medale zdobywali Kamil Stoch i Justyna Kowalczyk to chwile, których kibice długo nie zapomną, bo emocje i wzruszenia biorą wtedy górę. I może właśnie z tego powodu nie uświadamiamy sobie, jak bardzo można sterować naszymi uczuciami i emocjami. Jeśli ktoś w to nie wierzy, niech oglądnie sobie z odtworzenia wczorajszy konkurs skoków, ale z wyciszonym głosem. Efekt? Emocje minimalne, tak jakby nic wielkiego się nie wydarzyło. Tymczasem oglądając powtórkę decydującego skoku Kamila Stocha, ale już z głosem naszych złotoustych sprawozdawców, znów można poczuć ciarki na plecach, tak jak podczas transmisji na żywo, i nawet znając już wynik.
Na tym przykładzie można odkryć, jak wiele zależy od wytworzonego wokół wydarzenia sportowego nastroju chwili, od odpowiedniego napięcia. Pewne treści niepostrzeżenie dostają się wtedy do naszej podświadomości. Ważne jest to, co jest przekazywane. Gdy sprawozdawca telewizyjny relacjonując wyścig Zbigniewa Bródki krzyczał w euforii, że dumni jesteśmy z tego, iż jesteśmy Polakami, telewidzowie pewnie nawet nie zdawali sobie sprawy z tego, że dostali mały zastrzyk patriotyzmu do swych serc. Taki przekaz może zapalić iskrę miłości do ojczyzny oraz poczucie wspólnoty z innymi.
Wykorzystywane w ten pozytywny sposób sukcesy naszych sportowców jak najbardziej mogę zaakceptować, w przeciwieństwie do wykorzystywania ich w celu budowania popularności politycznej.