Floribeth Mora Diaz - żywy cud i narzędzie w rękach Boga - podbiła serca krakowian. Naśladujmy ją!
Cudowna Kostarykanka (jak nazywają ją watykańscy dostojnicy), której imię oznacza kwiat, urzekła nas „od pierwszego wejrzenia”. Za serce chwyciła swoją prostotą, serdecznością, otwartością, wrażliwością, mądrością, miłością do rodziny, a przede wszystkim żywą i gorącą wiarą oraz pokorą, dzięki której wszystko to, co robi i mówi, kieruje w stronę Boga. „To nie ja jestem sławna. To Bóg jest wielki, a ja chcę głosić Jego chwałę” – powtarzała i tłumaczyła z wytrwałością godną podziwu na każdym ze spotkań. Takich słów nigdy za wiele.
Dobrze, że mieszkańcy Krakowa tak licznie przychodzili na spotkania z Floribeth i ze wzruszeniem słuchali jej historii. Przez kilka dni dane nam było przecież gościć kobietę, która w bardzo mocny sposób poczuła dotyk miłosiernego Boga. Jest tylko jedno – albo nawet i dwa – małe „ale”.
Po pierwsze, na tych spotkaniach, uściskach i zdjęciach nie wolno się nam się zatrzymać – one muszą trwać w pamięci i w modlitwie, o którą Floribeth cały czas tak bardzo prosi. W modlitwie w jej intencji (by sił starczyło w niesieniu świadectwa na krańce świata) i w modlitwie pełnej dziękczynienia i uwielbienia Boga – za historię, która się jej przydarzyła, i za wszystkie małe-wielkie rzeczy, które przytrafiają nam się każdego dnia.
Po drugie, w przypływie emocji i radości z ogłoszenia Jana Pawła II świętym warto uważać na pewien szczegół i nie myśleć, że to papież uzdrowił Floribeth – bo pytania: „Jak to jest być uzdrowionym przez ojca świętego” na spotkaniach też się zdarzały. Uzdrowił Bóg, za wstawiennictwem Jana Pawła II, co Kostarykanka bardzo mocno podkreśla. „Stało się to, bym mogła głosić ludziom, jak wielkie jest Boże miłosierdzie” – mówi z ufnością, której może jej pozazdrościć niejeden kapłan (i niejeden świecki też).
Cuda zdarzają się każdego dnia – mniejsze lub większe, lecz nie o wszystkich mówią potem media. O uzdrowieniu Floribeth dowiedział się już cały świat i nie ma w tym ani grama przypadku. „Bóg wielkimi literami pisze w moim życiu swoją książkę” – przekonuje Floribeth i... wie, co mówi. By Kościół mógł ogłosić Jana Pawła II błogosławionym, Bóg uczynił cud w życiu francuskiej zakonnicy, która mediów raczej unika, skupiając się na modlitwie i życiu w ukryciu. By Jan Paweł II mógł zostać oficjalnie uznany świętym, Bóg wybrał pokorną kobietę, która nade wszystko ceni życie rodzinne (bo to także dobra droga do nieba), i o której wiedział, że pójdzie śladami świętego papieża. Floribeth postanowiła przecież, że swoją historię opowie wszędzie tam, gdzie Bóg ją pośle, choćby nawet miała przemierzyć cały świat, niosąc Dobrą Nowinę i mówiąc o Bożym miłosierdziu. Będąc Jego apostołem, po prostu. Skądś to znamy, prawda?
Wniosek jest jeden – „żywy cud”, ten kwiat piękny duchem – jest nam dany po to, by razem z Floribeth Boga uwielbiać i naśladować Kostarykankę w tym, co robi. Choćby tylko w tych najmniejszych i najprostszych sprawach, o których nam opowiadała.