Zmarła Maria Teresa Trân Thi Lài-Wilkanowicz. Jej matka była krewną cesarzowej, ojciec - mandarynem, a przodkami - męczennicy za wiarę.
Od 50 lat była żoną Stefana Wilkanowicza. Poznali się w 1957 r. na międzynarodowym kongresie w Salwadorze. Trudno z dzisiejszej perspektywy zrozumieć i docenić, jak długą i trudną drogę musieli oboje przejść, by się pobrać. Ale udało im się to w 1964 roku. Pani Teresa studiowała w tamtym czasie literaturę wietnamską i francuską na Uniwersytecie w Sajgonie i w Paryżu. W latach 1954-1964 była współpracownikiem "Pax Romana Journal", a później przedstawicielką "Pax Romana" w UNESCO. Po zamieszkaniu w Polsce pracowała jako tłumacz. Na francuski przekładała m.in. książki kard. Karola Wojtyły, a na wietnamski - "Dzienniczek" s. Faustyny.
W 2004 roku w "Znaku" ukazała się jej autobiografia ("Z Wietnamu do Polski. Opowieść córki mandaryna"). Opisuje w niej m.in. niełatwe 27 lat mieszkania w Krakowie... bez polskiego obywatelstwa. „Przez cały ten czas status obcokrajowca sprawiał mi rozliczne kłopoty – byłam na przykład zmuszona podróżować za granicę samolotem, płacąc do tego jak dewizowiec, ponieważ mój paszport, wydany w Paryżu w roku 1964, nie był ważny w innych demoludach. Nie miałam też prawa pracy, jako że wylądowałam w Warszawie z wizą turystyczną, ważną jedynie trzy miesiące... Kilka razy podejmowałam daremne wysiłki, by jakoś to uporządkować, ale wszystko rozbijało się o tony formularzy i zaświadczeń, jakich domagały się zarówno władze polskie, jak i ambasada Wietnamu".
Obywatelstwo polskie otrzymała dopiero w 1991 roku. "Nie miałam nawet czasu, żeby się tym przejąć, bo zaraz potem wojewoda krakowski, pan Tadeusz Piekarz, poinformował mojego męża o pozytywnym rozpatrzeniu sprawy. Wojewoda, nasz przyjaciel, wywodzący się z szeregów historycznego związku zawodowego, nastawał, by wręczyć mi dowód osobisty (oraz wspaniały bukiet kwiatów!) w obecności tak zwanych mediów. Uzyskanie obywatelstwa polskiego po dwudziestu siedmiu latach pobytu miało posmak sensacji, zdałam się więc na łaskę kamer i dziennikarzy. Kiedy wracałam w cudownym nastroju do domu, wstąpiłam po pieczywo do piekarni mistrza Adamskiego przy Długiej. Moje szybkie kroki współgrały z pogonią myśli, z których wyłaniało się pragnienie, by uhonorować ten dzień jakimś ładnym gestem. Spełniło się ono, gdy spostrzegłam, że młoda ekspedientka spogląda na mój bukiet wzrokiem pełnym podziwu. Starając się siebie przekonać, że wojewoda nie poczytałby mi tego za złe, nie bez żalu, bo te róże oznaczały przecież nowy etap mojego życia, wręczyłam kwiaty zaskoczonej dziewczynie i oświadczyłam, że od dzisiaj jestem jej rodaczką. Tego samego wieczora oglądałam się w telewizji i bardzo mnie rozbawiło, gdy zobaczyłam, że najpierw pozdrowiłam wojewodę ukłonem mandaryneczki, to znaczy powolnym i lekkim, nieco ceremonialnym skinieniem głowy, a dopiero potem – w zgodzie z polską tradycją – podałam mu rękę do pocałowania. Zabawne, ale wcześniej zupełnie nie zdawałam sobie z tego sprawy... Tak więc moje zabiegi wobec władz państwa, wolnego teraz i suwerennego, dobiegły szczęśliwego końca; obywatelstwo polskie połączyło mnie jeszcze mocniej z moją drugą ojczyzną, pozwalając jednocześnie zachować tożsamość i narodowość. W wyniku tego wszystkiego zyskałam nazwisko, którego długość doprowadza do rozpaczy urzędników: Maria Teresa Trân Thi Lài-Wilkanowicz".
Córka mandaryna zmarła w dzień Wniebowstąpienia Najświętszej Maryi Panny. Pożegnamy ją w czwartek 21 sierpnia o godz. 14 na Mszy św. w kościele oo. benedyktynów w Tyńcu i na miejscowym cmentarzu.
Rodzina prosi o modlitwę, a zamiast kwiatów - o ofiary na Hospicjum św. Łazarza w Krakowie.