Tzw. album sapieżyński, czyli zestaw fotografii patriotycznych, mających pobudzać narodowe uczucia po klęsce Powstania Styczniowego jest chyba najcenniejszym nabytkiem Muzeum Historycznego Miasta Krakowa dokonanym w 2014 roku.
Zmarły niedawno książę Michał Sapieha sprzedał album, który muzeum mogło kupić dzięki dotacji Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Większość z 44 obrazów, które składają się na sapieżyński album, to zdjęcia Walerego Rzewuskiego.
Jak zawsze w przypadku propagandy, na której można było zarobić pieniądze, kradzież i oszustwo były na porządku dziennym. Fotografowie ówcześni (Karol Beyer, Rzewuski i inni) rezygnowali niekiedy z praw autorskich do zdjęć (pytanie, czy zdawali sobie z tego sprawę?) w imię interesu narodowego, a pokątni dostarczyciele propagandowych obrazów brali pieniądze, nierzadko wraz ze sławą, podpisując się na zdjęciach, które tylko reprodukowali.
Czasem, tak jak Franciszek Wyspiański, ojciec Stanisława, który reprodukował zdjęcia podpisując się własnym nazwiskiem, padali ofiarą następnych. Tak jak właściciel sklepów z artykułami piśmiennymi, który na nazwisku Wyspiańskiego tłoczonym na odwrocie patriotycznych fotografii lepił naklejki z własną firmą, podszywając się pod ich autorstwo.
Wszyscy ci, którzy są skłonni oskarżać współczesnych fotografów o fałszowanie obrazów w Photoshopie, powinni uważnie obejrzeć sapieżyński album.
Kiedy brakło zdjęcia generała Zygmunta Skrzyneckiego, a jedynym obrazem, jaki miała rodzina, był portret weterana na inwalidzkim wózku, Rzewuski wyciął głowę bohatera i domalował resztę ciała w generalskim mundurze, aby narodowy idol lepiej się prezentował.
W ten sposób także tworzono historię. Ale już portrety Anny Pustowójtówny, Józefa Hauke-Bossaka czy Mariana Langiewicza są prawdziwe.
Tak samo jak przejmujące zdjęcia pięciu ofiar carskiej salwy na fotografiach Beyera, wielokrotnie reprodukowanych - propagandowych, niemniej wstrząsająco prawdziwych.
1900 nowych obiektów pozyskało Muzeum Historyczne w mijającym roku. To wielka liczba.
Jest też mała liczba: zaledwie za 221 z nich trzeba było płacić pieniędzmi publicznymi Resztę ofiarowano za darmo. Kosztowało to wszystko nieco ponad 125 tys. zł. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego dało 35 tys. zł dotacji.
Można powiedzieć, że te przedmioty i ich historie ofiarowaliśmy sobie sami - jako właściciele, którzy je podarowali i jako podatnicy, którzy zapłacili za resztę.
I nawet, jeśli jest w nich pewien procent 100-letniej propagandy, to prawdy minionego czasu jest tyle, że opłaciło się!