- Najtrudniejszym środowiskiem do mówienia o Bogu jest własna rodzina - przekonywał Marcin Jakimowicz podczas spotkania w Klubie Inteligencji Katolickiej.
W ramach cyklu "W jednym ciele zdrowy duch", a pod hasłem: "Wyjdź! Małżonkowie to też misjonarze" dziennikarza "Gościa Niedzielnego" odpytywali Zuzanna i Bartłomiej Sury. Jak przyznają, ekspertami od małżeńskich tematów jeszcze nie są, bo ich staż to zaledwie nieco ponad pół roku, ale pytań o życie w rodzinie mają całe mnóstwo i cieszą się, że Kościół w ostatnim czasie podejmuje taką dyskusję.
W czasie spotkania w KIK nie zabrakło więc pytań o to, czy na pewno żyjemy w społeczeństwie katolickim (chrześcijańskim), czy polską rodzinę można nazwać rodziną chrześcijańską i czy można zniechęcić własne dzieci do wiary (a konkretnie: co zrobić, by nie zniechęcić).
- We wspólnocie, do której należę od wielu lat, mamy zwyczaj, że co roku w Niedzielę Zmartwychwstania spotykamy się wieczorem, by uwielbiać Boga. I co roku nam to nie wychodzi. Nie ma znaczenia, że to są ludzie, którzy uczestniczyli w całym Triduum Paschalnym, i że mocno je przeżyli - zachwycili się i wzruszyli Paschą. Na to nasze uwielbienie przychodzą zmęczeni, bo... są po rodzinnym obiedzie i spotkaniu przy stole - opowiadał Marcin, dodając, że to właśnie podczas takich rodzinnych spotkań następuje "odbicie się od ściany".
- Tam nie ma zachwytu nad Paschą, choć przecież w Wielką Sobotę wszyscy przyszli do kościoła poświęcić jajeczko. Przy stole jest 100 tematów - od pogody do polityki, ale nie ma Jezusa. Nie ma zmartwychwstania ani radości z faktu, że Jezus nas zbawił. Podzielenie się tą informacją z bliskimi graniczy z cudem, bo rodzina jest największym polem walki, na którym najtrudniej mówi się o Bogu. Z kolei małżeństwo jest najlepszą szkołą umierania (własnego egoizmu) - przekonywał M. Jakimowicz, dzieląc się też innym swoim doświadczeniem.
Marcin z żoną Dorotą patentu na to, jak ewangelizować dzieci, nie mają i nawet nie próbują mówić, że jest inaczej, bo i tak życie wszystkie przepisy szybko weryfikuje. - Z najstarszym dzieckiem (Marta, 14 lat) o sprawach wiary rozmawia się trudno. Ze "średnim" synem problem mamy jeszcze większy, a nawet jesteśmy bezradni. Z najmłodszym, dwuletnim Nikodemem, fajnie nam się modli... W tym wszystkim wiemy tylko jedno: dzieci są papierkiem lakmusowym domowej wiary. One nie potrzebują patrzeć, jak rodzice modlą się, odmawiając "paciorek". Wtedy zaczynają się wygłupiać. Dzieci chcą szczerej modlitwy, takiej prosto z serca, bo dopiero wtedy czują, że jest prawdziwa - tłumaczył dziennikarz.
Dobrym sposobem na to, by dzieci widziały, że rodzice naprawdę ufają Bogu, okazała się być dziesięcina. - Gdy pisałem o oddawaniu dziesięciny Bogu, okazało się, że w pół godziny znalazłem mnóstwo osób, które to robią. To są ludzie ze wspólnot, ale też ubodzy górale z Istebnej. I my się do tego przekonaliśmy, choć dopiero od tego roku. Dzieci widzą, że pierwszy przelew, jaki robimy w miesiącu, jest na sprawy związane z Kościołem, a potem te pieniądze jakoś do nas wracają - mówił Marcin.
- Różni święci Kościoła w imię Boga uzdrawiali, wypędzali złe duchy, zakładali wspólnoty, które tętniły życiem. A my? Mówimy, że Jezus jest naszym Panem, a w wielu sprawach wcale tak nie żyjemy, czyli w to do końca nie wierzymy. Bo gdybyśmy naprawdę wierzyli, że Bóg i dziś uzdrawia, to byśmy wychodzili na place i uzdrawiali. Mówimy: "Tak, ale...". A chodzi o to, by odważnie wyjść z krzyżem i ewangelizować. Tak, jak ostatnio wyszliśmy z rodzinami z mojej parafii, należącymi do wspólnot. Dzieci miały frajdę i bez problemu rozdawały ulotki o spowiedzi. My, dorośli, na początku mieliśmy ochotę zwiać - wspominał M. Jakimowicz.