Tragedia w MTK. Krakowianin Zbigniew Wełmiński cudem przeżył zawalenie się dachu hali Międzynarodowych Targów Katowickich 10 lat Temu. Po niemal 6 godzinach w zimnej „trumnie” pod gruzami wyciągnięto go wieczorem 28 stycznia 2006 r. jako ostatnią żywą osobę.
Stracił zdrowie i wciąż ma w pamięci wydarzenia sprzed lat. – Staram się zapomnieć o tym koszmarze, niestety, władze mi to uniemożliwiają. Czuję się upokorzony przez urzędników państwa polskiego, do którego należał grunt pod halą – mówi mieszkający obecnie pod Dobczycami Z. Wełmiński. – Początkowo czułem się wtedy rzeczywiście jak w trumnie, bo brakowało mi powietrza. Nagle zaczęło dochodzić przez jakąś szczelinę. Pogodziłem się jednak z tym, że pod tymi gruzami umrę – wspomina. Przeżył, mimo wyrwanej ze stawu nogi, urazu kręgosłupa i głowy. Choć od tego koszmaru upłynęło 10 lat, wciąż nie ma spokoju i jest ciągany po sądach.
Jego utrata zdrowia była na tyle poważna, że po katastrofie nie mógł wrócić do pracy. Przez wiele lat starał się o zadośćuczynienie za poniesiony uszczerbek na zdrowiu. Wywalczył ostatecznie od Skarbu Państwa 60 tys. zł i 20 tys. zł odsetek. Od prawomocnego wyroku kasację złożył prezydent Chorzowa, jako reprezentant Skarbu Państwa. W rezultacie SP domaga się od Z. Wełmińskiego zwrotu ponad 20 tys. zł. Urzędnicy z Chorzowa uważają, że „bezpodstawnie się wzbogacił”. Kwestionowana jest wysokość odsetek od kwoty zadośćuczynienia. Dla Z. Wełmińskiego to żądanie było szokiem. Pieniądze z zadośćuczynienia wydał na leczenie i rehabilitację. Przeprawy sądowe przypłacił zaś kilkoma udarami i pogorszeniem stanu serca. – Bezduszne działania tych ludzi mnie zabijają. Traktują mnie jak oszusta. Pozostała we mnie po tym wszystkim wielka gorycz – żali się. Ostoją jest dla niego rodzina – żona Marta i syn Paweł. Wspominając tamte dramatyczne chwile, wciąż dziękuje Bogu za ratunek.
Będę trzymał do końca
28 stycznia 2006 r. po południu Z. Wełmiński pędził samochodem w kierunku Katowic. Nie chciał się spóźnić na spotkanie z przyjacielem z Belgii. Umówili się na 56. Ogólnopolskiej Wystawie Gołębi Pocztowych. – Pojechałem tam służbowo. Prowadziłem firmę zajmującą się dystrybucją karm dla psów. Współpracowałem z dużą firmą belgijską, która produkuje karmę dla wielu rodzajów zwierząt, m.in. gołębi. Korzystając z jej obecności na wystawie gołębi, umówiłem się tego feralnego dnia o godz. 17 z moim przyjacielem z tej firmy, by omówić sprawy służbowe. Przyjechałem punktualnie, zacząłem się witać z umówionymi przyjaciółmi. Nagle usłyszałem jakiś dziwny szum i po kilku sekundach nastała ciemność. Zostałem przysypany. Wcześniej instynktownie rzuciłem się szczupakiem do przodu i dlatego ocalałem. Gdybym stał, spadające kawały blachy, gruzu i metalowych belek by mnie zmiażdżyły. Leżąc, znalazłem się w płaskiej niszy, wysokiej mniej więcej na 20–30 cm. Byłem przygwożdżony przez metalową sztabę. Nade mną zaś były jakieś fragmenty blachy, gruzu, które opierały się na zwałach śniegu. Było ciemno, bardzo zimno. Czułem się jak w trumnie. Pogodziłem się z tym, że umieram. Miałem ze sobą telefon komórkowy. Udało mi się zadzwonić do żony, by powiedzieć, co się stało i pożegnać się z nią. Była akurat na nartach w Wierchomli. Od razu zaalarmowała ratowników w Nowym Sączu oraz naszego syna Pawła. Syn przyjechał do Katowic, kontaktował się ze mną przez telefon i naprowadzał ratowników – wspomina Z. Wełmiński.
Oczekiwanie na ratunek wydawało mu się wiecznością. Słyszał wszystkie dźwięki dobiegające z góry: głosy ratowników, zgrzyt pił tnących metal. Krzyczał, ale nikt go nie słyszał, bo głos tłumiła warstwa gruzu, blachy i śniegu. Zawał był zaś głęboki. – Grubość rumowiska nade mną wynosiła kilka metrów. Przekopać się przez to było bardzo trudno. Gdyby nie ten kontakt telefoniczny z rodziną, moje szanse na przeżycie byłyby znacznie mniejsze. Fragmenty rumowiska opierały się na śniegu i lodzie. Gdy rozpoczęła się akcja ratownicza, śnieg zaczął się topić i niektóre elementy zaczęły opadać w dół – mówi Z. Wełmiński. W końcu udało się go odnaleźć. – Strażak ratownik złapał mnie za rękę i mocno ją trzymał. Powiedział, że chyba mnie nie wyciągną spod tej belki. No, to trudno. Powiedziałem mu, żeby puścił moją rękę, bo zaraz się to wszystko zawali i utnie mu jego rękę. Odpowiedział, że będzie mnie trzymał do końca. W rezultacie udało się jednak mnie jakoś wyciągnąć. Moi przyjaciele zginęli. Ich ciała odnaleziono po 24 godzinach od katastrofy – wspomina krakowianin.
Janusz, Kamila, Tomasz
Pod gruzami chorzowskiej hali zginęło w 2006 r. troje mieszkańców archidiecezji krakowskiej: 29-letni Janusz Sieprawski z Bachowic, 23-letnia Kamila Bartkiewicz z Rudnika koło Sułkowic i 49-letni Tomasz Mazurkiewicz z Wadowic, prezes spytkowickiej firmy Hima, produkującej m.in. pasze dla gołębi. Pogrzeb J. Sieprawskiego 31 stycznia był pierwszym pogrzebem ofiary chorzowskiej tragedii, w której zginęło 65 osób. Uczestnicy pogrzebu ze ściśniętymi gardłami obserwowali, jak 5-letnia Kamilka, córka zmarłego, wrzuca bukiet kwiatów do grobu ojca. Uśmiechnięta Kamila Bartkiewicz, bardzo zdolna piłkarka ręczna klubu Gościbia Sułkowice, do dziś pozostawiła po sobie dobrą pamięć. – 28 stycznia 2006 r. graliśmy mecz w Olkuszu. Dostaliśmy informację, że Kamila nie żyje. Nie pojechała z nami, bo wcześniej, w trakcie jazdy na desce, złamała rękę. Jej śmierć bardzo przeżyłem i do dziś nie mogę myśleć o Kamili bez wzruszenia, bo bardzo byłem do niej przywiązany. Opiekowałem się nią sportowo przez 13 lat, od V klasy szkoły podstawowej. Wraz ze starszą siostrą Bożeną grały w naszej drużynie. Kamila była wybijającą się skrzydłową. Gdy nasza drużyna grała w ekstraklasie, strzeliła ponad 100 bramek. Chciano ją wziąć do Monteksu Lublin. Zamierzała jednak wpierw skończyć studia na Akademii Wychowania Fizycznego – wspomina trener Władysław Piątkowski. Kamila była sierotą. Kilka lat przed jej śmiercią zmarli niemal jednocześnie jej rodzice. Do Chorzowa pojechała przypadkowo, wraz ze słowackimi znajomymi, którzy byli pasjonatami hodowli gołębi.
Solidarna pomoc
Małopolanie od razu po katastrofie włączyli się do pomocy poszkodowanym. W akcji ratowniczej brali udział małopolscy strażacy, m.in. z Krakowa, Chrzanowa, Myślenic i Suchej Beskidzkiej. Na miejsce pojechały także, pod opieką sierżanta Grzegorza Potyrały, psy Bona i Tarzan, wyspecjalizowane w wyszukiwaniu zwłok. Kilkaset osób zgłosiło się, by oddać krew dla rannych. Krakowska Caritas przez kilka lat pomagała poszkodowanym w katastrofie oraz rodzinom tych, którzy wówczas zginęli. Prócz trzech ofiar śmiertelnych, 7 osób z archidiecezji krakowskiej było ciężko rannych. A w późniejszych miesiącach Caritas Archidiecezji Krakowskiej dołączyła do listy poszkodowanych osoby, które zostały lżej ranne i nie przebywały w szpitalu, jednak z powodu katastrofy ucierpiały fizycznie i psychicznie. – Pomoc trwała przez dłuższy czas. Była to głównie refundacja kosztów leczenia, konsultacji specjalistów, kosztów dojazdu na kontrole lekarskie i zabiegi rehabilitacyjne, pobyt na turnusach rehabilitacyjnych lub rehabilitacja ambulatoryjna, refundacja kosztów wypożyczenia lub zakupu sprzętu rehabilitacyjnego. Kilka osób korzystało z pomocy psychologicznej. W zależności od sytuacji materialnej, bo przecież zginęli lub byli ranni także główni żywiciele rodzin, rodziny otrzymywały też zapomogi, pomoc w opłaceniu czynszu, rachunków za energię elektryczną i gaz, w zakupie żywności. Dodatkową pomocą objęte były dzieci (comiesięczne zapomogi, wakacje, wyprawki szkolne) – mówi Agnieszka Homan z Caritas AK.
Gołębiarze pamiętają
28 stycznia każdego roku hodowcy gołębi, także z Małopolski, spotykają się pod pomnikiem ofiar na terenie Międzynarodowych Targów Katowickich, przy miejscu, w którym kiedyś stała zawalona hala. – Czeka tam ks. Józef Żyłka, kapelan Polskiego Związku Hodowców Gołębi Pocztowych, przybywa delegacja Zarządu Głównego PZHGP ze sztandarem, zawsze są jakieś poczty sztandarowe z okręgów. Można tam wtedy spotkać osoby przybyłe z zagranicy, bo zginęli w tym miejscu także i ich bliscy. Chwila zadumy, modlitwy, zapalenie zniczy, złożenie kwiatów. Jakimś zrządzeniem zawsze jest wtedy paskudna pogoda – plucha, kasza śniegowa, jakby sama przyroda pochylała się ze smutkiem nad tym miejscem i czasem. Jakby dowodziła, że trzeba dać coś z siebie, by tu być – mówi Anna Witalis-Zdrzenicka z małopolskich Sułkowic, redaktor naczelna pisma PZHGP „Hodowca Gołębi Pocztowych”. W chorzowskiej katastrofie ucierpiały także ukochane przez hodowców gołębie. – Wystawa to nie tylko tysiące ludzi, to również tysiące gołębi. Dzielnych lotników pokonujących dystanse nawet powyżej 1000 km. W klatkach wystawowych były wówczas setki najlepszych gołębi z całego kraju i tysiące gołębi z wybitnych hodowli Europy i Polski. Pogruchotane klatki, zmasakrowane ptaki. Ludzie ratowali siebie nawzajem, ale też ratowali gołębie. Tu już nie patrzyło się, który gołąb ma wartość nowego mercedesa, a który tylko 100 zł. Jeśli żył, otwierało się klatki. Co prawda, mróz i śnieg nie sprzyjały lotom, ale jeśli gołąb jest wolny, zawsze jest szansa, że doleci do jakiegoś miejsca, w którym ktoś się nim zaopiekuje. Są tacy nieliczni bohaterowie w tych drobnych ciałkach, którzy mimo wszystko dolecieli do domu – po miesiącu, dwóch, koczując po drodze, wycieńczeni do granic wytrzymałości. Każdy z nich to rezydent numer 1 w gołębniku, niezależnie od tego, jakie miał wyniki lotowe. Taki gołąb ma zapewnioną dożywotnią emeryturę – wyjaśnia A. Witalis-Zdrzenicka.•
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się