Podczas krakowskiego czarnego marszu dostało się obrońcom życia, że poprzewracało się im w głowach. Mówiący takie hasła chyba zapomnieli, że obrońcą życia jest też papież Franciszek, któremu jeszcze kilka tygodni temu machali radośnie (przynajmniej niektórzy), gdy był pod Wawelem podczas ŚDM.
W podwawelskim czarnym proteście wzięło udział kilka tysięcy osób, które z Rynku Dębnickiego przemaszerowały Alejami Trzech Wieszczów i ul. Straszewskiego na Rynek Główny. Maszerujący - a szły tak kobiety, jak i mężczyźni - ruch nieco zakłócili, ale komunikacyjnego paraliżu nie było. Ponure manifestacje zostały także zorganizowane w innych małopolskich miastach: w Nowym Sączu, Zakopanem, Tarnowie.
W ostatnich dniach od koleżanek - bliższych i dalszych - poprzez Facebook dostałam kilka zaproszeń do udziału w krakowskim marszu. Gdy odmawiałam, usłyszałam np. taką odpowiedź: No tak, w "Gościu" pracujesz, to nie możesz.
Nie, nie o to chodzi, że w "Gościu" pracuję, bo gdybym pracowałam w jakimkolwiek innym miejscu, to z czarnym marszem też nie chciałabym mieć nic wspólnego. Takie mam przekonania, będąc katoliczką, i nie dałam się zmanipulować hasłom, że to protest w obronie praw kobiet. Praw do czego? Do zabijania?
Strajku kobiet poprzeć więc nie mogłam, choć kobietą jestem z krwi i kości. Od rana czułam za to smutek i radość. Smutek, bo na ulicach Krakowa obserwowałam przygnębione kobiety w czerni, protestujące w imieniu innych kobiet. W moim nie. Radość, bo kobiet uśmiechniętych i ubranych kolorowo było więcej.
Od ubiegłego wtorku odbyłam kilkanaście rozmów z dziewczynami popierającymi protest. To wystarczy, żeby poznać argumenty uczestniczek marszu, albo raczej… ich brak. Bo tak naprawdę żadnego z postulatów nie da się obronić i to nawet nie tylko ze względów religijnych, ale także naukowych. Jak bowiem można mówić o prawie do wolnego wyboru i do decydowania o swoim ciele, skoro już w momencie zapłodnienia nowy człowiek ma odrębne DNA określające wszystkie jego cechy, a ok. 21. dnia ciąży, czyli w trzecim tygodniu, zaczyna bić jego serce? W 6. tygodniu pojawiają się szkielet, zalążki płuc i nerek, a w 7. dziecko odczuwa już ból i różne bodźce. W 12. tygodniu potrafi ssać palec i zaciskać pięść.
Irene van der Wende, holenderska działaczka pro-life (na świat przyszła w wyniku gwałtu, w młodości zabiła swoje dziecko, również poczęte w efekcie gwałtu, a gdy zrozumiała co zrobiła, jeździ po świecie prosząc kobiety, by raz na zawsze powiedziały aborcji "Nie") komentuje to dobitnie. - Gdyby dziecko to było tylko moje ciało, to w ciąży miałabym dwie głowy oraz cztery ręce i nogi - mówi.
Dziś natomiast usłyszałam dwa postulaty po których nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy płakać. Z pierwszego dowiedziałam się, że uczestniczka marszu nie godzi się, by "kobiety musiały nosić pod sercem ciężko chore dziecko tylko po to, aby potem patrzeć na jego śmierć, zaraz po porodzie". Nasuwa mi się tylko jedna odpowiedź: więc lepiej zabić je przed urodzeniem, nieważne w którym tygodniu czy miesiącu ciąży, żeby pozbyć się kłopotu? Problem w tym, że wtedy i tak będzie się matką martwego dziecka, a syndrom postaborcyjny odezwie się prędzej czy później i będzie o wiele gorszy sytuacji, w której pozwala się dziecku przyjść na świat po to, by je przytulić i się z nim pożegnać. Wiedzą coś o tym hospicja perinatalne. Z kolei kapelani pracujący w hospicjach dla dorosłych nie kryją, że kobiety u schyłku życia przy każdej spowiedzi mówią o tym, że kiedyś dokonały aborcji, bo wiedzą, że za kilka chwil spotkają się z Bogiem. I z dzieckiem, które może powie: "Mamo, zabiłaś mnie, bo przestraszyłaś się mojej choroby? A przecież miałaś mnie kochać i nie pozwolić nikomu mnie skrzywdzić…". Co ciekawe o ukojenie sumienia proszą nawet te pacjentki hospicjum, które deklarują się jako niewierzące. A jednak wiedzą, że kiedyś zrobiły wielkie zło.
Drugi dzisiejszy postulat rozkłada na łopatki logikę uczestniczek krakowskiego protestu. Otóż chcą one "rzetelnej edukacji seksualnej w szkole i skutecznej antykoncepcji, także tej awaryjnej (najlepiej refundowanej), bo tylko zmniejszenie ilości niechcianych ciąż spowoduje zmniejszenie ilości aborcji". - My naprawdę jesteśmy pro life i walczymy o to, by aborcji było mniej - dodała mówiąca te słowa.
Doprawdy, przewrotna to argumentacja, by idąc w marszu przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego (a więc dopuszczającego zabijanie) mówić o sobie jestem pro life i walczę o to, by aborcji było mniej… Sama bym tego nie wymyśliła. I jeszcze to słowo klucz: niechciana ciąża. Wyjaśnię więc, że statystyki są bezlitosne, bo najwięcej aborcji dokonuje się właśnie u kobiet, które antykoncepcję stosowały. A że nie ma metody, która byłaby w 100-procentach skuteczna, to czasem pojawia się dziecko niechciane, które trzeba awaryjnie usunąć. I mieć wolne prawo wyboru, aby pomóc mógł każdy lekarz, także ten ogłaszający się w codziennych gazetach. Wiem, jak to działa, bo jakiś czas temu pokusiłam się o dziennikarską prowokację. Telefon odebrał sympatyczny pan doktor, który po wysłuchaniu łzawej opowieści najpierw chciał mnie zaprosić na prywatną wizytę, z której skieruje do szpitala, w którym pracuje. Cenę zabiegu też podał. Takie mamy dziś prawo i dlatego trzeba je zmienić.
Uczestniczki krakowskiego czarnego marszu nie były też oryginalne w tym, że domagały się, by "banda oszołomów nie debatowała na temat ich macic", i aby Kościół Katolicki nie wtrącał się w ich życie. Dostało się też działaczom pro life, którym to "poprzewracało się w głowach".
Nikt chyba nie wpadł na to, że obrońcą życia jest też papież Franciszek, któremu kilka tygodni temu mieszkańcy Krakowa radośnie machali, gdy był tu podczas ŚDM. Zapomnieli (bo gdyby pamiętali, to by radośnie nie machali), że wracając z podróży do Meksyku, na pokładzie samolotu podczas rozmowy z dziennikarzami, powiedział takie o to słowa: "Aborcja to nie jest mniejsze zło. To zbrodnia. To zabić jedno, aby ocalić drugie. Tak samo postępuje mafia. To zbrodnia. To zło absolutne".
Z kolei będąc już w Krakowie, na Wawelu, również nie owijał w bawełnę mówiąc: "Życie musi być zawsze przyjęte i chronione - zarówno przyjęte jak i chronione - od poczęcia aż do naturalnej śmierci, i wszyscy jesteśmy powołani, aby je szanować i troszczyć się o nie. Z drugiej strony do zadań państwa, Kościoła i społeczeństwa należy towarzyszenie i konkretna pomoc wszystkim, którzy znajdują się w sytuacji poważnej trudności, aby dziecko nigdy nie było postrzegane jako ciężar, lecz jako dar, a osoby najsłabsze i najuboższe nigdy nie były pozostawiane samym sobie".
Rozumiem jednak, że i tych słów lepiej nie pamiętać, bo są nie wygodne, parzą i gryzą sumienie, które chce być wolne…
Obrońcą życia jest też papież emeryt, Benedykt XVI. W lutym 2011 w przemówieniu do uczestników posiedzenia Papieskiej Akademii Życia w Watykanie nie zawahał się powiedzieć, że "zwłaszcza lekarze nie mogą zaniedbywać poważnego zadania obrony przed oszustwem sumienia wielu kobiet, które myślą, że znajdują w aborcji rozwiązanie trudności rodzinnych, ekonomicznych, socjalnych czy problemów zdrowotnych ich dziecka. Szczególnie w tej ostatniej sytuacji kobieta jest często przekonana, niekiedy przez samych lekarzy, że aborcja stanowi nie tylko wybór moralnie dopuszczalny, ale nawet konieczny akt terapeutyczny, by uniknąć cierpień dziecka i jego rodziny oraz niesłusznego obciążenia dla społeczeństwa. (…) Aborcja niczego nie rozwiązuje, lecz zabija dziecko, niszczy kobietę i oślepia sumienie ojca dziecka, rujnując często życie rodzinne".
Wielkim obrońcą życia był w końcu św. Jan Paweł II, który zawsze (także w encyklice Evangelium Vitae) w twardy sposób mówił, że bezpośrednie i umyślne zabójstwo niewinnej istoty ludzkiej jest zawsze aktem głęboko niemoralnym, że człowiekiem jest także nienarodzone dziecko i że życie ludzkie jest święte i nienaruszalne w każdej chwili jego istnienia.
Dlatego wybaczcie, drodzy uczestnicy czarnych marszów, ale nie da się mówić, że jesteście za życiem, ale też za wolnym wyborem. Bo jeśli jesteście za życiem, to nie możecie być za śmiercią. Między życiem a śmiercią nie ma miejsca na "ale". I jeszcze jedno. Idąc w marszu każdy podpisywał się też pod każdym z jego haseł. Dlatego boli, że szły dziś także osoby w różny sposób związane z Kościołem i że nie miały nic przeciwko tablicy z napisem: "Jezus był z in vitro". Bo takie hasło, będące jawną obrazą uczuć religijnych, też się w Krakowie pojawiło.