Wystawione 11 lutego wieczorem w krakowskim Teatrze im. Słowackiego "Wyzwolenie" Radosława Rychcika, jest nieudaną próbą nawiązania do arcydramatu, w którym 114 lat temu ze sceny przy pl. Świętego Ducha rzucono w twarz Polaków bardzo gorzkie, lecz oczyszczające słowa.
Reżyser przygotowując swój twór sceniczny, zastanawiał się jak sam przyznaje: "Co właściwie znaczy: wyzwalać? Przywrócić wolność, niezależność? Uwolnić z czegoś krepującego ruchy, spowodować nagłe uzewnętrznienie się? Pozbyć się jakichś cech, uczuć?".
Niestety, przy tym "miał pomysły" lub ujmując dosadniej słowami Ferdka Kiepskiego z serialu „Świat według Kiepskich", "miał pomysła".
Elżbieta Morawiec, b. kierownik literacki Starego Teatru, w tekście o kondycji współczesnego teatru polskiego "W roztrzaskanym lustrze. Jak z tego wyjść?" napisała, że "Reżyser-inscenizator stał się absolutnym Demiurgiem na scenie, a to jak sobie z nią poczyna, trudno określić inaczej niż »samowolka«".
Przypomniała również opublikowany w 1970 r. słynny artykuł znanego polonisty prof. Konrada Górskiego "Reżyser ma pomysły". Autor już wtedy bronił arcydzieł scenicznych przed dziwacznymi pomysłami reżyserskimi, zniekształcającymi wymowę dzieł i kształt słowa. "Kiedyś trzeba było walczyć o autonomię teatru, zagrożonego przez hegemonię literatury, dziś sytuacja się odwróciła - należy walczyć w obronie literatury, zepchniętej [w teatrze] do roli drugorzędnego przydatku" - napisał Górski.
Jako "drugorzędny przydatek" potraktował tekst zmarłego 110 lat temu Wyspiańskiego Radosław Rychcik. Nieprzypadkowo napisałem, że to on jest autorem tego dzieła. Ów bezładny zlepek różnych tekstów: Wyspiańskiego, idola amerykańskiej kontrkultury Jerome’a Salingera, piosenki z murzyńskiego getta oraz scen i gestów, z Wyspiańskim ma niewiele wspólnego.
Padające w dramacie słowa "Polska współczesna", reżyser potraktował dosłownie i akcję przeniósł do współczesnej szkoły, gdzie pod takim tytułem odbywają się próby do inscenizacji dzieła opartego na "Wyzwoleniu".
Nie byłoby w tym jeszcze niczego złego, bo przecież "Wyzwolenie" też jest napisane w konwencji "teatru w teatrze".
Jest jednak gorzej. Tekst jest pomieszany bezładnie, pocięty, inkrustowany slajdami z portretami więźniów Auschwitz i cytatami z Salingera. Karmazyn w amerykańskiej krawatce i kapelusiku przypomina stryja Jaśka z filmów o Kargulu i Pawlaku a nie szlachcica pełną gębą.
Ważne role Prezesa i Prymasa gra nie wiedzieć czemu aktorka (Marta Konarska). Aktorzy grający uczniów rzucają się zaś po scenie niczym w tańcu św. Wita, inscenizują też orgietkę uczniowską z elementami lesbijskimi w rytm "Karuzeli z Madonnami" Zygmunta Koniecznego.
Nagle pojawia się... gestapowiec w galowym mundurze i "bah! bah!", wszystkich wokoło zabija strzałami z pistoletu maszynowego.
Z tekstem też niedobrze. Rafał Dziwisz w roli nauczyciela Konrada mówi swą rolę jak grzeczny licealny "pan od polskiego". Dominika Bednarczyk jako Muza słynny monolog "Ktokolwiek żyjesz w polskiej ziemi" recytuje anemicznie, niczym przeciętna uczennica na akademii szkolnej.
Nie czepiam się ich jednak zbytnio, gdyż być może właśnie takiej, a nie innej formy wypowiedzi oczekiwał od nich reżyser. Konrad swego ważnego monologu "Chcę, żeby w letni dzień/w upalny letni dzień/przede mną zżęto zboża łan" nie mówi, lecz dosłownie wywrzaskuje wraz z uczniami.
Honor aktorski uratował Feliks Szajnert, recytujący jak Pan Bóg przykazał kwestię Starca, pokazującego córkom katedrę wawelską, gdzie "myśl polska się buduje": "oto tu wszystko jest Polską, kamień każdy i okruch każdy, a człowiek, który tu wstąpi, staje się Polski częścią, budowy tej częścią".