III Ogólnopolskie Dyktando Krakowskie było bardzo trudne - co do tego wszyscy byli zgodni. Dużo wątpliwości budziły natomiast słowa, z którymi przyszło się zmierzyć jego uczestnikom. Najlepszy okazał się pan Marek Szopa, który popełnił zaledwie sześć błędów.
Dyktando przygotowali poloniści z Uniwersytetu Jagiellońskiego, a językowe zawody, w których wyłoniony został Krakowski Mistrz Ortografii, tradycyjnie zostały rozegrane w Audytorium Maximum UJ.
Tekst, który zdecydowało się napisać ponad 500 osób z różnych stron Polski, wręcz najeżony był pułapkami (nie mogło w nim zabraknąć m.in. regionalizmów), na których poległo bardzo wielu pasjonatów ortografii. Trzy razy przeczytali go prof. dr hab. Mirosława Mycawka z Katedry Współczesnego Języka Polskiego oraz Adrian Ochalik, rzecznik UJ.
Ostatecznie na ortograficznym podium stanęło trzech najlepszych z najlepszych. Zwycięzcą został Marek Szopa, który popełnił zaledwie sześć błędów. Drugie miejsce zajął Tomasz Malarz, a trzecie - Krzysztof Zubrzycki (obaj mieli już na koncie nieco więcej pomyłek). Ci, którzy znaleźli się tuż za podium pomylili się nawet kilkadziesiąt razy.
Poniżej publikujemy cały tekst dyktanda.
"Koń by się uśmiał, czyli kariera telemarketera"
Miałem zostać prężnym yuppie w start-upie, ale chimerycznej mojrze dałem się wziąć na hol i wylądowałem w call center wpośród zgrai podobnych do mnie korpowyrzutków. Za współtowarzyszy miałem hołubioną przez zarząd ekscytrzystkę z Hłudna, hożą super-Orawiankę z Chyżnego i pół-Czuwasza z Zawołża, chlubiącego się serią repotraży o Amu-darii. Naszym mentorem był druh Borzygniew, Pomorzanin ze Skórcza, który trenował taekwondo w Pelplinie nad Wierzycą. Przeszkolono nas w obskurnym ośrodku nad zalewem Chańcza w Kieleckiem. Przekonywaliśmy klientów, że stroniąc od sprzedawanych przez nas wyciągów z żegawki, ożanki, rzewienia, ciemierzycy, burzanki, żeń-szenia, a także jagód goji i nasion koli, uprawiają hazard, który może kosztować ich życie. Tymczasem narażaliśmy swoje, żywiąc się głównie nachos i lay’sami przepijanymi sprite’em. Marzyliśmy o brunchach w Starbucksie i świeżo parzonej café au lait, odkładając ziszczenie tych arcymrzonek ad Kalendas Graecas. Można by założyć, że to nas opisał w „Zwale” Sławomir Shuty. Po ponaddwuipółletniej harówce za biedapensyjkę powiedziałem: adieu! i przyjąłem angaż w „Życiu Krakowa”, ulokowanym pół na pół w pałacu Pod Baranami i Domu Norymberskim. Moim przełożonym był zhardziały łże-weganin z Trzebini, który rokrocznie w święto Trzech Króli na bagrach Przylasku Rusieckiego łowił płocie na mormyszkę, zwaną niby-kiełżem. Od razu zażądał, bym przepytał krakowian, jak chcieliby spożytkować budżet obywatelski. Każdy pisał, co mu się żywnie podobało, aż włos się jeżył na głowie, istny matriks. Internauta o nicku „Kustosz” zażyczył sobie, by na wpół wyburzony „Szkieletor” został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Jakaś „Rachela” proponowała, aby w Rydlówce urządzić salon masażu, a nieopodal – stację samobieżnych hulajnóg. Z kolei „Batman”, który zażarcie się zarzekał, że uratował z topieli rozżarzoną marzannę, postulował stworzenie na placu Inwalidów filii Muzeum Ofiar Przesądów i Zabobonu. Ktoś znowuż miał idée fixe, by do zoo ściągnąć yeti z Bhutanu, a Błonia krakowskie przekształcić w pole golfowe albo wznieść na nich wieżę Babel, identyczną jak na obrazie Bruegla. Byłożby tam centrum językowe z prawdziwego zdarzenia. Akcja nabrała takiego rozpędu, że gdym już wpółprzytomny, jakbym zażył co nieco absyntu z hyzopem, przechodził obok wieży ratuszowej, koń, czy raczej ochwacony muc, urwał się z zaprzęgu, zbliżył do mnie stępem, szarpnął chrapami za połę wiatrówki i rżąc, uświadomił mi expressis verbis, że on też płaci podatki, życzy więc sobie, aby w miejscu zwanym Na Gołdzie, gdzie ongiś odbył się hołd pruski, urządzić parcours/parkur dla koni, znużonych bezprzykładnym staniem pod kościołem Mariackim. Zamiast się uszczypnąć, usiadłem pod słynnym „Zwisem” przy stoliku z haworcją, vis-à-vis pana Piotra. Na jego oldskulowym kapeluszu harcowały trzy strzyżyki woleoczka. Przyjmował to z kamienną twarzą, życzliwie się uśmiechając. Już chciałem się wyżalić, gdy - uwierzcież mi, słowo honoru! - usłyszałem z jego ust: c`est la vie. Tego chybaby nawet Pani Lola z monologów Maja nie wymyśliła.