- Póki było ciemno, łatwiej było się skupić. Potem było już tylko ofiarowanie trudu i zmęczenia - przyznał Michał, uczestnik Ekstremalnej Drogi Krzyżowej, już po dotarciu do Kalwarii Zebrzydowskiej.
EDK wyruszyła już po raz 10. Pielgrzymi podążali 20 trasami prowadzącymi m.in. do sanktuariów w Kalwarii Zebrzydowskiej, Czernej, a nawet na zakopiańskie Wiktorówki. Z kościoła św. Józefa w Podgórzu, gdzie Mszy św. na rozpoczęcie EDK przewodniczył jej pomysłodawca, ks. Jacek Stryczek, wyruszyło prawie 2,5 tys. osób.
W homilii ks. Stryczek, mówił o tym, że Ekstremalna Droga Krzyżowa jest drogą przełomu. - Przekraczamy na niej swoje granice komfortu. Wchodzimy w sytuację, która jest trudna, i gdybyśmy mogli, skorzystalibyśmy z okazji, żeby ktoś nas podwiózł, robilibyśmy długie przerwy i pikniki. Ale tak nie jest. To pokazuje, że stać nas na wyjście z kolein życiowych. Jednak czasem boimy się zrezygnować z nawyków, by nie stracić tego, co jest pewne - tłumaczył.
Dodał, że uczestnictwo w EDK pozwala odkryć, iż można częściej pokonywać swoje słabości i zmieniać życie na lepsze. - EDK jest wyjątkowym przeżyciem, bo to powrót do początków chrześcijaństwa. To radykalne traktowanie Ewangelii, życie nią i przekraczanie siebie. Ważne, by ten cały trud ofiarować Jezusowi - powiedział kleryk Arek, jeden z uczestników EDK.
- Idę na Ekstremalną Drogę Krzyżową drugi raz. Wciągnęła mnie taka forma pobożności. Może nas spotkać na tej drodze wiele trudności i bólu, ale myślę, że będziemy się wzajemnie wspierać i Chrystus, dla którego idziemy, doda nam sił i energii - mówił inny kleryk Staszek.
- Wciąż się zastanawiam, dlaczego idę i szukam właściwej odpowiedzi na to pytanie. Myślę, że chcę zjednoczyć się z krzyżem Jezusa i spotkać Go - wyjaśniła Ewelina. Jako jedna z nielicznych postanowiła iść w spódnicy. - Na co dzień chodzę w spódnicy, więc nawet jeśli jest to ekstremalne, to nie ma dla mnie różnicy - mówiła.
Jak przebiegała droga i jakie odczucia fizyczne i duchowe towarzyszyły uczestnikom, którzy dotarli do Kalwarii Zebrzydowskiej?
- Trasa była w tym roku wyjątkowo trudna. Jeden moment kryzysowy był ok. godz. 4 nad ranem, kiedy całotygodniowe zmęczenie spowodowało, że momentami traciłem świadomość i zasypiałem, idąc, co nie zdarzyło mi się nigdy wcześniej. Szedłem z konkretną intencją. Jakie będą owoce, zobaczymy w najbliższym czasie - powiedział już po dotarciu do sanktuarium Grzesiek.
- Mówi się, że po kilku stacjach przychodzi kryzys. Poszedłem na EDK chory, więc od samego początku było ciężko. Ale później zacząłem rozmawiać z Bogiem i poczułem się zdrowszy. Mimo że bolały nogi, dalej chciałem iść. Miałem poczucie, że Bóg mnie prowadzi - oznajmił Damian.
- Idąc bardzo długo wzdłuż Wisły, zmarzliśmy, bo strasznie wiało. Byliśmy zmęczeni, ale nie dało się zrobić postoju. Ostatnie 10 km już człapaliśmy. Jeśli chodzi o duchowe przeżycie, to miałem ogólną intencję, ale od stacji do stacji modliłem się jeszcze w innych sprawach. Nie było gotowego planu, bardziej wynikało to z treści rozważań. Np. XIII stacja była o umieraniu, więc modliłem się za zmarłych członków rodziny. Oprócz tego każde rozważanie próbowałem odnieść do siebie. Póki było ciemno, łatwiej było się skupić. Potem było już tylko ofiarowanie trudu i zmęczenia - przyznał Michał.