– Miejscowi ludzie wiedzą, że tutaj jest mój dom, a ja jestem dla nich całym sercem. Jeśli umrę w Tanzanii, chcę być pochowany przy kościele w Kiabakari – mówi ks. Wojciech Kościelniak.
W przyszłym miesiącu, 22 maja, będzie obchodził 30. rocznicę święceń kapłańskich, które przyjął z rąk kard. Franciszka Macharskiego. Do tej chwili wraca bardzo często. Wychodząc z katedry na Wawelu jako neoprezbiter, ks. Wojciech nie myślał o misjach, a tym bardziej nie przypuszczał, że po dwóch latach pracy w archidiecezji krakowskiej dobrowolnie pojedzie do Tanzanii. Nie spodziewał się też, że Bóg da mu wyraźny znak i tak mocno przemówi w duszy, że rozwieją się wszelkie jego wątpliwości.
Dwa powołania
– Zanim Pan Bóg powołał mnie do pracy misyjnej, miałem już pierwsze, bardzo mocne wewnętrzne doświadczenie Jego woli, które zdecydowało, że poszedłem do seminarium. Początkowo chciałem bowiem studiować informatykę na AGH – wspomina. Bóg miał jednak inne plany. Pewnego dnia Wojciech pojechał wraz z rodzicami do Janowa Lubelskiego, gdzie w kościele parafialnym uczestniczył w pożegnalnej Mszy św., jaką przed wyjazdem na misje do Zambii odprawiał jego wujek, kapłan archidiecezji lubelskiej. – Stałem z tyłu świątyni, gdzieś pod chórem. W pewnym momencie spojrzałem na ołtarz główny i usłyszałem wyraźny głos wewnętrzny: „I ty będziesz kapłanem”. Ta jedna chwila wystarczyła, abym zrozumiał, że to jest moja życiowa droga – wspomina ks. Kościelniak. W seminarium interesowała go teologia, szczególnie Ojców Kościoła z pierwszych wieków chrześcijaństwa. Chciał studiować patrologię, a zamiłowanie do niej zawdzięczał ks. prof. Edwardowi Stańkowi, pod którego kierunkiem pisał pracę magisterską. Dziś byłby pewnie jego wybitnym uczniem, gdyby Bóg nie przemówił po raz drugi. Tym razem było to w maju 1990 r., podczas dnia skupienia w seminarium. Na Mszy św. kard. Macharski wygłosił homilię, w której powiedział, że potrzebuje dwóch księży na misje do Tanzanii, gdzie dołączą do pracujących tam już kapłanów z archidiecezji krakowskiej. – Gdy to mówił, znów usłyszałem głos w sercu: „To są słowa skierowane do ciebie”. W jednej chwili poczułem wewnętrzny pokój, ale też pewność, że oto otwiera się dla mnie nowa karta życia. Zaraz po Mszy poszedłem do kardynała z deklaracją, że jestem gotowy pojechać na misje – wspomina krakowski misjonarz. Pewność wybranej nowej drogi kapłańskiego życia nie oznaczała, że nie miał on w głowie wielu pytań i obaw. Zanim poleciał do Tanzanii (pod koniec 1990 r.), do diecezji Musoma, ks. Wojciech kilka miesięcy spędził jeszcze w Irlandii, w Droghedzie, gdzie doskonalił znajomość języka angielskiego, pracując duszpastersko w parafii.
To jest Wzgórze Miłosierdzia
Pierwsze minuty na tanzańskiej ziemi będzie wspominał do końca życia. – Był wieczór, gdy samolot, którym leciałem z Zurychu, wylądował na lotnisku w Dar es Salaam. Byłem ubrany w dżinsy i sweter. Gdy stanąłem w drzwiach samolotu, poczułem uderzenie niezwykle gorącego i wilgotnego powietrza. W jednej chwili byłem cały mokry i pomyślałem, że jeśli tak ma wyglądać praca w Afryce, lepiej od razu wrócić – uśmiecha się kapłan. Nie wrócił. Wkrótce zaczął natomiast przygotowanie do pracy misyjnej, polegające na nauce języka suahili w szkole języka w Musomie. Po kilku tygodniach Bóg przemówił po raz trzeci. W marcu 1991r., jeszcze w trakcie kursu językowego, ks. Karol Szlachta, kapłan archidiecezji krakowskiej, proboszcz w Zanaki, zaprosił ks. Wojciecha do siebie na praktykę duszpasterską. W jedną z niedziel Wielkiego Postu wysłał ks. Wojtka wraz z miejscowym klerykiem do Kiabakari, miejscowości odległej o 20 km, aby tam odprawił Mszę św. Gdy byli niedaleko, przystanęli na chwilę, a kleryk pokazał w oddali niewielkie wzgórze, na którym stała kaplica. – Wytłumaczył mi, że tam będziemy odprawiać Mszę św. I wtedy znów odezwał się w duszy głos, który mi powiedział jasno i wyraźnie: „To jest Wzgórze Bożego Miłosierdzia, miejsce, z którego ma się rozprzestrzenić nabożeństwo do Bożego Miłosierdzia na całą Tanzanię”. Wiedziałem, że Bóg chce, abym tutaj pracował duszpastersko dla Jego chwały. To był też ostatni raz, gdy usłyszałem Jego głos – mówi wzruszony ks. Wojciech.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się