Reklama

    Nowy numer 11/2023 Archiwum

Cuda czasem się zdarzają

Gdy 16 lat temu, 28 stycznia 2003 r., potężna lawina zeszła spod szczytu Rysów, życie straciło 8 osób. 30 stycznia tego roku 5 turystów, którzy w tym samym miejscu znaleźli się pod śniegiem, miało więcej szczęścia. Przeżyli.

Czy tego dnia coś zapowiadało, że ratownicy Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego będą mieli pełne ręce roboty? – Idąc zimą w wysokie góry, nie wystarczy sprawdzić aktualnej prognozy pogody. Warto znać też jej historię – mówi Rafał Mikler, ratownik z 12-letnim stażem. Komunikat na stronie TOPR informował zaś, że dwa dni wcześniej wiał mocny wiatr, który utworzył śnieżne depozyty, czyli swoiste poduchy. Gdy się na nie wejdzie, może dojść do tragedii. Dodatkowo lekkie opady śniegu przysypały je i zamaskowały. Nieświadomi zagrożenia turyści podcięli lawinę, z którą spadli 700 metrów. Odbierając takie zgłoszenie, toprowcy nigdy nie mają pewności, czy wygrają wyścig z czasem. Bo o przeżyciu zasypanego decyduje pierwszych 15 minut. Z każdą kolejną minutą szanse maleją.

Zdradliwa „dwójka”

W 2003 r. potężna lawina roztrzaskała lodową pokrywę Czarnego Stawu i wtłoczyła pod nią część osób. To był jeden z najczarniejszych dni w polskich Tatrach. 30 stycznia okazało się, że z 5 porwanych osób jedna została wyrzucona przez opadający śnieg na powierzchnię, a dwie zostały zasypane, jednak na tyle płytko, że zanim nadleciał ratowniczy sokół, wszyscy zdołali sami się odkopać. Poszkodowani byli mocno poturbowani, bo lawina jest siłą, która potrafi „przemielić” ofiarę, rzucając nią o skały, a raki na nogach, choć niezbędne do wspinaczki, potęgują urazy. Okazało się też, że nikt nie miał lawinowego ABC, a doświadczeni taternicy kask i czekany mieli w plecakach. Ostatecznie wszyscy zostali przetransportowani przez TOPR do szpitali. „Wierzący niech przyjmą to zdarzenie w charakterze cudu, bo cuda czasem w Tatrach się zdarzają” – komentuje w cotygodniowej kronice TOPR Adam Marasek, ratownik TOPR.

Zarówno 16 lat temu, jak i teraz feralnego dnia obowiązywała lawinowa „dwójka”, którą turyści często lekceważą, uważając, że przy takim stopniu zagrożenia mogą iść wszędzie. – To właśnie przy „dwójce” dochodzi do największej liczby zdarzeń. Co więcej, gdy na początku stycznia ogłosiliśmy czwarty stopień zagrożenia, a TPN zamknął kasy przy wejściach na teren parku, dostawaliśmy sygnały, że ludzie i tak idą w Tatry – wspomina R. Mikler. Gdy rozmawiamy 31 stycznia, w zakopiańskiej centrali TOPR panuje względny spokój. Wydaje się, że wydarzenia poprzedniego dnia podziałały na wyobraźnię turystów. O godz. 16.14 znów odzywa się telefon alarmowy. Na Gubałówce na pomoc czeka nieprzytomna kobieta. Co się stało? Nie wiadomo.

– Wrócimy za godzinę, może dwie – rzuca, wybiegając, Rafał Mikler. Trzeba czekać. Jeden zespół leci helikopterem, drugi jedzie do stacji kolejki linowej. – Pierwszy wylądował sokół, a w międzyczasie 18-letnia dziewczyna, która zjeżdżała na „jabłuszku” i uderzyła w drzewo, odzyskała przytomność. Zabraliśmy ją do szpitala, bo nie wiadomo, jak poważny był uraz głowy – opowiada później R. Mikler.

Śnieg i ciemności

Każdego dnia w sezonie zimowym w centrali TOPR dyżuruje siedmiu ratowników, a przy śmigłowcu (baza znajduje się przy zakopiańskim szpitalu) – kolejnych trzech. Ochotnicy pełnią też dyżury na Kasprowym Wierchu i w schroniskach na Hali Gąsienicowej, w Morskim Oku i Dolinie Pięciu Stawów. W razie alarmu telefonista z centrali rozsyła esemesy z prośbą o stawienie się. Z kolei grupa szturmowa, która na miejsce dociera jako pierwsza, ocenia sytuację i zgłasza, jaka pomoc jest potrzebna. A wypadki bywają najróżniejsze – od bardzo poważnych zaczynając (lawiny, upadki z wysokości), na lżejszych kończąc, bo pomysłowość turystów nie zna granic. – Nigdy jednak nikogo nie oceniamy, bo gdy ratujemy, liczy się to, by pomóc. Dopiero po zakończeniu akcji czasem zdarza się, że mówimy kilka mocnych słów z nadzieją, iż następnym razem ktoś najpierw pomyśli, zanim pójdzie „na wycieczkę” – przyznaje R. Mikler. Czerwone światło powinno zapalić się w głowie już w domu, by mogła zapaść decyzja: „Nie idę, by nie narażać życia swojego ani tych, którzy (w razie potrzeby) pójdą mnie ratować”.

– By tak się stało, trzeba śledzić komunikaty o warunkach panujących w górach, które pojawiają się na stronach TOPR i TPN, jak również realnie oceniać swoje siły. A tego często brakuje i zdarza się, że słyszymy, iż do schroniska szło się dobrze, więc czemu nie iść dalej. W efekcie ktoś kompletnie nieprzygotowany ląduje na Orlej Perci. Wdrapał się, ale nie wie, jak zejść – mówi R. Mikler. Po takich akcjach w mediach zadaje się pytania, dlaczego ratownicy lecieli po bezmyślnego turystę i dlaczego nie musi on za to płacić. – Nawet jeśli w danej chwili życie takiego „wspinacza” nie jest zagrożone, to przerażenie i bezradność mogą spowodować, że za kilka chwil runie w przepaść. Lepiej więc, by został, gdzie jest, i na nas zaczekał – podkreśla ratownik.

– Główne koszty skutecznego systemu ratownictwa – nie tylko górskiego – związane są z tzw. utrzymaniem gotowości. Chodzi o to, by w każdej chwili byli do dyspozycji ratownicy odpowiednio wyposażeni i wyszkoleni, mogący natychmiast podjąć akcję. Czy operacji będzie w roku 1000 czy 1 – koszt utrzymania służby będzie bardzo podobny. Paradoksalnie, im więcej wypadków, tym mniej kosztuje pojedyncza akcja – tłumaczy Jan Krzysztof, naczelnik TOPR, dodając, że ratownictwo w Polsce jest bezpłatne, więc nie ma podstaw, by wyłączać z tego systemu wypadki w górach. Choć może to brzmieć absurdalnie, turystów zaskakują zimą w górach także śnieg oraz szybko zapadający zmierzch. 25 stycznia dwie osoby zgubiły się na mocno zasypanym szlaku, schodząc z Małołączniaka. Dzień później w tym samym miejscu drogę zgubił jeden turysta, a kolejnych dwoje pobłądziło w głębokim śniegu, schodząc z Ciemniaka.

Z kolei 20 grudnia TOPR postawił na nogi... pracownik pomocy drogowej, który nie zignorował niecodziennego telefonu. Dzwoniło dwoje turystów, którzy wyjechali na Kasprowy i postanowili przejść odcinek szlaku w stronę Kopy Kondrackiej. Nie spodziewali się, że ciemności zapadną tak szybko. Nie znali numeru TOPR, więc wybrali numer znaleziony jako pierwszy w telefonie. – Pracownik pomocy drogowej zadzwonił do nas i przekazał ich numer. GPS w telefonie wskazał, gdzie są, więc nakazaliśmy im, by się nie ruszali i czekali. Próbowali jednak iść dalej, lecz jeden z nich zgubił w śniegu buta typu... adidas – opowiada R. Mikler.

Sprzęt to za mało

Raki i czekan oraz latarka z zapasowymi bateriami – bez tego nie ma po co iść zimą w góry. – Trzeba też znać ich topografię i mieć ze sobą mapę, kompas, apteczkę, naładowany telefon (oraz power bank, bo na mrozie bateria szybko się rozładowuje), kilka warstw odzieży, dobre buty, zapasowe rękawice i czapkę, prowiant i termos z herbatą. W wyższych partiach gór ważny jest też kask, a na terenach lawinowych życie może uratować plecak wypornościowy – wylicza R. Mikler, apelując, by każdy (!) turysta był również wyposażony w zestaw lawinowy: detektor, łopatkę i sondę, czyli długą, składaną tyczkę. Sam detektor nie wystarczy, bo gdy zasypie nas lawina, wskaże on tylko ratującym świadkom zdarzenia obszar, w którym jesteśmy, ale rękami w głębokim śniegu kopać nie będą. Sondą zaś sprawdzą, gdzie dokładnie znajduje się zasypana osoba, a gdzie ziemia czy skały. A liczy się czas, by jak najszybciej odkopać głowę i udrożnić drogi oddechowe.

– Niestety, dostępność górskiego sprzętu ośmiela turystów myślących: „Mam, więc nic mi nie grozi”. To za mało, jeśli nie nauczymy się go używać. Temu zaś służą profesjonalne kursy turystyki zimowej i lawinowej – zaznacza ratownik. Umiejętność posługiwania się detektorem, sondą i łopatką można potem szlifować w stworzonym przez Tatrzański Park Narodowy Centrum Lawinowym na Kalatówkach. Idąc w góry, należy też zgłosić komuś zaufanemu planową trasę i nie zmieniać jej potem, bo to zawęża teren ewentualnych poszukiwań. Pomocna jest też aplikacja „Ratunek”, którą każdy powinien zainstalować w swoim telefonie.

Najwyższa cena

Działalność TOPR opiera się na służbie ratowników ochotników, jednak nie mógłby on pewnie istnieć, gdyby nie 37 ratowników zawodowych, którzy są sercem i mózgiem organizacji. – Każdy z nas musi przede wszystkim kochać ludzi i góry. Musi też mieć świadomość, że ryzyko jest wpisane w codzienność, dlatego szkolenia i praktyka uczą nas, jak je minimalizować. Czasem więc – jeśli warunki zagrażają naszemu bezpieczeństwu – kierownik akcji musi podjąć decyzję o wycofaniu się i wskazać alternatywny sposób ratowania poszkodowanych – wyjaśnia R. Mikler. Bywa jednak, że natura jest bezlitosna... Tak było na przykład 30 grudnia 2001 r., gdy zginęli dwaj młodzi ratownicy – Bartek Olszański i Marek „Maja” Łabunowicz.

Zwały śniegu porwały ich, gdy chcieli dotrzeć do ofiar lawiny, która zeszła nieco wcześniej. Za lekkomyślność turystów, którzy przy lawinowej „trójce” szli na Szpiglasową Przełęcz, zapłacili najwyższą cenę. Tylko w 2018 r. TOPR interweniował aż 653 razy (209 razy z użyciem śmigłowca), udzielając pomocy 766 osobom. 15 osobom nie można było już pomóc. Jedno jest pewne – gdyby nie TOPR, ofiar w Tatrach byłoby o wiele więcej, dlatego warto wspierać działalność tej organizacji. Szczegóły można znaleźć na stronie Fundacji Ratownictwa Tatrzańskiego TOPR (www.fundacja.topr.pl).• Służbę ratowników opisuje książka „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć” Beaty Sabały-Zielińskiej, która ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka. To pierwsza tego typu publikacja. Jej recenzję i konkurs dla Czytelników będzie można znaleźć 19 lutego na: krakow.gosc.pl

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Reklama

Zapisane na później

Pobieranie listy