Żył, żeby grać. Był barwną postacią Krakowa, wyżywającą się w muzyce jazzowej, turystyce i działalności patriotycznej.
Zmarły 16 lutego po długiej chorobie w 78. roku życia, pochowany zaś 25 lutego na cmentarzu Rakowickim Jerzy Bożyk, był człowiekiem wielu talentów i zainteresowań. W Krakowie można było go spotkać i usłyszeć w wielu miejscach, zobaczyć w wielu rolach. Zagrać i zaśpiewać standardy jazzowe, pieśni lwowskie, słowackie i patriotyczne – to on; oprowadzać turystów po mieście jako przewodnik – to on; pomóc w dogadaniu się z Finem i Szwedem – to on; uczyć młodzież sztuki wojennej i miłości do ojczyzny w „Strzelcu” – to on. I tak dalej... Urodził się w 1941 r. we Lwowie.
– Mimo że miasto rodzinne opuścił w wieku kilku lat, a potem mieszkał w Krakowie, Łodzi i na powrót w Krakowie, był z nim bardzo emocjonalnie związany. Nigdy nie przestał czuć się lwowianinem, często na koncertach wykonywał piosenki lwowskie – wspomina Maciej Wojciechowski, przyjaciel zmarłego, krakowski propagator dziejów Kresów Wschodnich, autor filmów na ten temat. Dom, a raczej domy rodzinne J. Bożyka, wypełniały dzieła sztuki i muzyka. Oboje rodzice – ojciec Eugeniusz i matka Helena z domu Papée – byli artystami malarzami i miłośnikami muzyki. Ojciec był czynnym scenografem oraz wykładowcą krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych i Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Łodzi, matka projektowała witraże.
Młody Jurek uczył się, co prawda, klasycznej gry na fortepianie, jednak od dzieciństwa pasjonował go jazz. Pierwszych zasad improwizacji nauczył go w wieku 13 lat starszy kolega z krakowskiej szkoły muzycznej, sławny później jazzman Wojciech Karolak. On sam stanął zaś u progu błyskotliwej kariery innego znanego jazzmana – skrzypka i saksofonisty Michała Urbaniaka. – Poznaliśmy się w Łodzi w II połowie lat 50. Podziwiałem jego niezwykłą szybkość w dostosowywaniu się do zmian tonacji. W 1958 r., gdy miałem 15 lat, powiedział mi, że ma zespół muzyczny przy fabryce włókienniczej na Widzewie i jeśli chciałbym grać jazz, to powinienem uczyć się grać na saksofonie. Dostałem od nich srebrnego sopranowego Selmera i po sześciu tygodniach graliśmy już wspólnie koncert w kinie w Kutnie. To był mój pierwszy występ publiczny w roli saksofonisty! – wspomina muzyk.
Po ukończeniu w 1959 r. Liceum Muzycznego w Łodzi J. Bożyk rzucił się w wir jazzowej działalności koncertowej jako pianista i wokalista. Do Krakowa wrócił w 1976 r. W ostatnich latach życia stale grał w klubie Awaria, można było go także spotkać w trakcie koncertów Letniego Festiwalu Jazzowego w krakowskiej Piwnicy pod Baranami oraz na nagraniach swoich utworów wraz ze śpiewającą bratanicą Magdą Bożyk. – Dla mnie był przede wszystkim ukochanym stryjem. Jeszcze bardziej zbliżyło nas nagranie wspólnej płyty pt. „Drive”. Mój niewielki współudział był prezentem dla niego. Cieszę się, że udało się nagrać właśnie te, a nie inne jego utwory – delikatne, melancholijne – wspomina wokalistka.
Jako przewodnik PTTK wyruszał często Szlakiem Orlich Gniazd, oprowadzał po Krakowie, propagował autostop. – Był jednak także niepodległościowcem, zanurzonym w historii. Jego bliskimi krewnymi byli m.in. prof. Fryderyk Papée, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, którego synami byli Adam, prawnik i jednocześnie wybitny szermierz, medalista olimpijski z 1928 r., oraz Kazimierz, ambasador w Pradze, a potem, także w czasie wojny i po niej, ambasador przy Stolicy Apostolskiej, żonaty z siostrą mjr. Henryka Dobrzańskiego, legendarnego Hubala – przypomniał M. Wojciechowski. Zmarły artysta był także czynnym członkiem Związku Piłsudczyków, Komitetu Opieki nad Kopcem Józefa Piłsudskiego oraz oficerem Związku Strzeleckiego „Strzelec”.
Brał udział w kilkunastu powojennych Marszach Szlakiem I Kompanii Kadrowej. Nie powstrzymywały go przed tym nawet kalectwo (amputowano mu po 2005 r. obie nogi) i konieczność poruszania się na specjalnym trójkołowcu rowerowym lub wózku inwalidzkim. Jechał, wyśpiewując piosenki legionowe. – Był aktywny do końca, nie poddawał się zwątpieniom. Mówił często, że „można nie mieć nóg, można nie mieć rąk, byleby nie być inwalidą” – wspomina M. Wojciechowski. Powtarzane często przez artystę powiedzenie: „Żyję, aby grać” stało się tytułem poświęconego mu filmu dokumentalnego Krzysztofa Krzyżanowskiego. – Ukute na podstawie gry słownej z jego imieniem i nazwiskiem określenie „Boży Jerzyk” miało głębokie uzasadnienie. Był bardzo życzliwy ludziom. Nie znałem nikogo, kto byłby jego wrogiem. Choć przywiązany do radosnej doczesności, jednocześnie był iście Bożym człowiekiem – mówi Piotr Boroń, historyk, autor śpiewników patriotycznych.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się