53 dni. Tyle zajęło Tadeuszowi Sikorze dotarcie do Rzymu. Trasa, którą wytyczył, miała ok. 2000 km i połączyła dwa krakowskie sanktuaria – Miłosierdzia Bożego i św. Jana Pawła II – z grobami św. Piotra i polskiego papieża.
Dokładnie rzecz ujmując, piesza pielgrzymka, która miała potrwać niespełna dwa miesiące, zaczęła się na progu jego domu w Wieliczce. Potem była Msza św. w klasztorze franciszkanów i pożegnanie przez kilkudziesięciu znajomych. – Zrobili mi niespodziankę, mieli nawet transparent: „Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu” – wspomina T. Sikora.
10 godzin dziennie
Pierwszą długą, samotną pielgrzymką było dla niego zeszłoroczne Camino de Santiago. W ciągu 40 dni pokonał ok. 1100 km i przeszedł z Lourdes do Santiago de Compostela, a potem nad Atlantyk.
– Miałem iść w intencji zdrowia swojej siostry, która była ciężko chora, ale ona zmarła w kwietniu, a ja ruszałem w maju. To już nie była pielgrzymka za jej zdrowie, ale za spokój jej duszy – opowiada T. Sikora. Swoje intencje – zarówno na drogę do Santiago, jak i do Rzymu – przekazywali także znajomi. – Wystarczyło na każdy dzień, miałem to wszystko spisane, żebym nie zapomniał – mówi pielgrzym. Na modlitwę zaplanował trzy pory w ciągu dnia – ok. godz. 9, 12, i 15. Miał też swój powód pielgrzymowania do Rzymu. – Pomyślałem, że to będzie też forma przeproszenia Boga za grzechy młodości. On cierpiał wtedy, to teraz ja pocierpię – tłumaczy.
Z drugiej strony obie pielgrzymki były sposobem na dość ekstremalną realizację zamiłowania do pieszych wędrówek z plecakiem, w samotności, ciszy, kontakcie z naturą i górami (po drodze były Beskidy, Alpy, Apeniny). – Wędrowałem po 10 godzin dziennie – mówi T. Sikora. Plecak pielgrzyma nie należał do lekkich. Ponieważ trasa wiodła górskimi odcinkami, na których leżał jeszcze śnieg, musiały się w nim znaleźć grubsze, zimowe ubrania. Z kolei we Włoszech maszerował już w letnim upale – do Rzymu dotarł 15 czerwca. – Musiałem to wszystko dźwigać, ale jak pielgrzymka, to pielgrzymka. I tak najwięcej ważyła woda – opowiada pielgrzym z Wieliczki. – Dodatkowo zabrałem też karimatę. Wyobrażałem sobie, że jak już dotrę do Włoch, to będzie ciepło i może się zdarzyć, że trzeba się będzie przespać pod gołym niebem czy pod jakąś wiatą. Pewnie bym tak zrobił, ale tam jest tyle owadów, że – choć nie mam żadnych uprzedzeń – nie da się po prostu położyć na trawie. Wszystko się rusza – opowiada.
W ekwipunku pielgrzyma nie mogło zabraknąć także... smartfona. – Miałem w nim wszystkie mapy – mówi T. Sikora. Między innymi dlatego awaria telefonu (nie udawało się go naładować) o mało nie poskutkowała zakończeniem pielgrzymki już w Wiedniu. Szczęśliwie udało się go naprawić i wszystko wróciło do normy. Nie chodziło zresztą tylko o nawigację. – Nie znam obcych języków, więc translator w telefonie był nieodzowny – mówi T. Sikora. – Czasem to, co wypisywał, powodowało wybuch śmiechu, ale nikt się nie denerwował, nie chodziło przecież o żadne sprawy biznesowe. Resztę się dorysowało na serwetce albo pokazało mimiką, gestem – dodaje. Po drodze (zwłaszcza na włoskiej Drodze św. Franciszka) spotykał pielgrzymów z Ukrainy, Litwy, Brazylii, Włoch, Stanów Zjednoczonych czy Anglii.
Najpierw do bazyliki
Pierwsze chwile w Rzymie pan Tadeusz wspomina ze wzruszeniem. Nigdy wcześniej nie był w Wiecznym Mieście. – Z jednej strony było szczęście – że się udało osiągnąć cel, że się jest w takim miejscu. Z drugiej był też żal. Czułem się świetnie i gdyby taki był plan, to mógłbym iść dalej, choćby do Neapolu – mówi pielgrzym. Jeszcze z dużym, wypakowanym plecakiem udał się na pl. św. Piotra, by na schodach bazyliki podziękować za pielgrzymkę. Potem pojechał do Domu Polskiego przy Via Cassia, gdzie miał nocować. – Przyszedł zmęczony, ale od razu znaleźliśmy wspólny język – wspomina pochodzący z Wieliczki ks. Andrzej Dobrzyński. Ksiądz Andrzej kieruje mieszczącym się właśnie w Domu Polskim Ośrodkiem Dokumentacji i Studium Pontyfikatu Jana Pawła II w Rzymie. – Ciekawe były wspomnienia Tadeusza, kiedy pytałem o krótką charakteryzację krajów, przez które przechodził, i o to, z czym mu się te kraje kojarzą – np. Włochy z zapachem winorośli, a Austria – kiełbasy – mówi kapłan.
W stolicy Włoch T. Sikora spędził półtora dnia. Udało mu się zobaczyć najważniejsze zabytki, ale ominęła go papieska audiencja. Franciszek był wtedy poza Rzymem. – Jest pretekst, żeby wrócić, ale już nie pieszo – śmieje się T. Sikora. Zaznacza przy tym, że pielgrzymowanie wciąga i już snuje kolejne plany. – Po przejściu Camino, zimą, kiedy już siedziałem i planowałem pielgrzymkę do Rzymu, chciałem, żeby kwiecień nadszedł jak najszybciej – opowiada pielgrzym z Wieliczki.
Gdzie chce pójść następnym razem? – Chodzi mi po głowie na przykład Medjugorje, ale jest tyle pięknych dróg... Nigdy nie byłem w Skandynawii, tam jest Droga św. Olafa. Mam od spotkanych pielgrzymów zaproszenie do Wilna, naszą Matkę Bożą Ostrobramską też można byłoby odwiedzić. Zobaczymy – mówi T. Sikora. Jak tłumaczy, piesze pielgrzymowanie wciąga, bo łączy w sobie wyzwanie fizyczne z aspektem duchowym. – Widzi się przyrodę w miejscach, do których nie dojedzie się samochodem, nie doleci samolotem. Można też spotkać wspaniałych ludzi – do dziś utrzymuję kontakt z niektórymi z nich – opowiada. Podkreśla że bez pomocy wielu spotkanych, nieznanych wcześniej ludzi, tak świeckich, duchownych, jak i braci i sióstr zakonnych, nie osiągnąłby celu. Każdemu, kto rozważa przeżycie czegoś podobnego, T. Sikora poleca „zatopić się chociaż przez kilka dni w samotności i ciszy dróg pielgrzymich”.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się