Były narkoman Andrzej "Kogut" Sowa swoim świadectwem dzielił się z mieszkańcami parafii Matki Bożej Różańcowej w Krakowie-Piaskach Nowych.
- Pierwsza reakcja? Awantura. Po chwili jednak pomyślałem, że pojadę, by rozwalić imprezę "nawiedzonym Jezuskom". Na miejscu wszyscy byli "uchachani", a ja tego kompletnie nie rozumiałem. Mówili: "»Kogut«, dobrze, że jesteś", przytulali, a ja nie wiedziałem, co oni biorą. Dla mnie to było za mocne. Wystraszyłem się tego przytulania i uciekłem na zewnątrz - opowiada.
Obudziły się również demony przeszłości. Na rekolekcjach coś się w nim odblokowało i zrozumiał, dlaczego tak bardzo nie lubi mężczyzn. W dzieciństwie został wykorzystany seksualnie. Poszedł też do spowiedzi, choć tak naprawdę chciał tylko "nawrzucać" księdzu. Efekt był taki, że po trzech godzinach rozmowy znowu coś w nim pękło. Po wielu latach dostał rozgrzeszenie, ale to jeszcze nie rozwiązało wszystkich problemów. Po 12 godzinach od ostatniej dawki zaczynał bowiem czuć głód narkotyczny. Postanowił wyjechać, a pieniądze, które chciał dostać na bilet, planował wydać na narkotyki. Ksiądz postawił jeden warunek - by przed wyjściem z budynku Andrzej uczestniczył w modlitwie wstawienniczej. Zgodził się, bo chciał dostać kasę i uciec.
- Bóg nie chciał jednak śmierci grzesznika... Zwłaszcza że już zaczynał działać. Widział, że wcześniej, gdy był moment oddania życia Chrystusowi, wszyscy podeszli do ołtarza, tylko ja nie. Demon tak mocno jeszcze mnie trzymał - przyznaje Andrzej.
Modlitwa wstawiennicza okazała się przełomem. W jej trakcie czuł, że dzieje się coś dziwnego, ale jeszcze nie wiedział, co. Po wszystkim, zamiast wyjść z budynku, zobaczył talerz pełen ciasta drożdżowego. Zjadł wszystko i zorientował się, że przecież to było po ludzku niemożliwe. Człowiek na głodzie nie jest w stanie przyjmować płynów ani pokarmów. A jednak zjadł ciasto. W dodatku zniknęły wszystkie objawy głodu i wątroba już nie bolała. Wciąż jednak myślał, że to efekt psychozy, bo przecież trafił do sekty. Dopiero gdy po jakimś czasie pojechał do domu rodzinnego (mama, słysząc o rekolekcjach, wpuściła go) i zaczął czytać książkę o. Tardifa, dotarło do niego, co się stało.
- Stał się cud. Bóg mnie uratował. Zostałem uzdrowiony i zacząłem wierzyć Bogu. To było 27 lat temu. Do rana mógłbym opowiadać, jak Bóg nadal mnie prowadzi i troszczy się o moje życie. Po latach ćpania, gdy byłem już mężem i ojcem, okazało się, że mam lekooporne wirusowe zapalenie wątroby typu C. Medycyna mnie skreśliła. Przed badaniami poprosiłem znajomego księdza o sakrament namaszczenia chorych. Kiedy odbierałem wyniki, pani doktor nie wiedziała, jak ma mi wytłumaczyć, że jestem zdrowy. Nie rozumiała, co się stało. Dziś mam wątrobę jak u nastolatka, który nigdy nie ćpał. Wszystkie wyniki w idealnej normie. Przed laty Bóg zatroszczył się też o mieszkanie dla mnie i dla żony - za 15 zł miesięcznie. O wiele innych rzeczy też zadbał - nie ma wątpliwości A. Sowa.