Były narkoman Andrzej "Kogut" Sowa swoim świadectwem dzielił się z mieszkańcami parafii Matki Bożej Różańcowej w Krakowie-Piaskach Nowych.
Kiedyś był na dnie, totalnie zdegenerowany. Dziś przekonuje, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych i że tam, gdzie kończą się nasze, ludzkie możliwości, On zaczyna działać.
Nie zawsze tak mówił, choć urodził się w wierzącej rodzinie. Była w nim nawet Biblia, lecz nic z tego nie wynikało. - Chodziłem do kościoła, ale słowa Bożego nie znałem. Sakramenty też przyjmowałem albo raczej - zaliczałem je. A diabeł cały czas walczył o moje życie, posługując się moimi kompleksami. W końcu wygrał - wspomina.
Andrzej czuł bowiem głód domowego ciepła (znał za to rzeczywistość domu, w którym alkohol jest częstym gościem), a zwłaszcza relacji ojciec-syn. Coś pchało go więc w stronę "twardzieli", by mógł dowartościować się w takim właśnie towarzystwie. W końcu sięgnął po alkohol, narkotyki, pornografię, spróbował też masturbacji. Z jednej strony sumienie, które wtedy jeszcze się odzywało, podpowiadało mu, że trzeba się z tego wszystkiego spowiadać. Z drugiej - nie czuł żalu, a diabeł stopniowo wyprowadzał go z kościoła.
Gdy miał 16 lat, zdecydował, że do tego, by być wierzącym, nie potrzebuje chodzić do kościoła. Zaczął też uprawiać w przydomowym ogródku marihuanę, tłumacząc mamie, że to na biologię, bo pani w szkole kazała... - Myślałem nawet, że jestem jak Jezus, bo rozdaję ludziom szczęście, czyli narkotyki. Po dwóch latach mama zorientowała się, czym jest ta moja hodowla i kazała ją wyrzucić. Postawiłem się i ojciec wyrzucił mnie z domu - opowiada Andrzej.
Niedługo później założył swój zespół i coraz bardziej pogrążał się w otchłani. Nawet cztery razy okradł rodziców. Gdy w 1990 r. wygrał festiwal w Jarocinie, myślał, że ma wszystko - muzykę, narkotyki, dziewczynę... Niestety, kilka tygodni później stanął przed sądem za narkotyki. Dostał 2,5 roku, w zawiasach. Potem były kolejne sprawy. Z czasem rodzice nie wpuszczali go już do domu, a dziewczyna odeszła. Andrzej wylądował na ulicy.
- Był rok 1992. Cztery miesiące mieszkałem w klatkach schodowych, cztery w wagonie kolejowym, cztery w pustostanach. Ćpałem już w takich dawkach, które były zagrożeniem życia. 24 razy przekraczałem dawkę śmiertelną dla człowieka, 9 razy przeżyłem narkotykową zapaść. Wyglądałem jak zombie - kłułem się wszędzie, miałem niedrożne żyły, ludzie się mną brzydzili. Bóg nie chce jednak śmierci grzesznika... - mówi A. Sowa.
Był na takim etapie, że odstawienie narkotyków oznaczało śmierć. Podobnie jak i dalsze ćpanie. Dodatkowo rany na jego ciele ropiały i gniły. Pewnego ranka obudził się, czując, że coś po nim chodzi. To szczur zjadał strupy z jego ran.
- Zrozumiałem, że jeśli umrę, nikt o tym nie będzie wiedział. Nikt się nie zasmuci, nikt się nie pomodli. Okazało się jednak, że modlitwy mojej babci nie poszły na marne - gdy byłem dzieckiem, odprawiła ze mną 9 pierwszych piątków miesiąca. Potem, gdy widziała, jak ćpam, też się za mnie modliła - przyznaje "Kogut".
Niebawem na jego drodze stanęła Marzena, która zaopiekowała się Andrzejem. Na tyle skutecznie, że po miesiącu zaczął wyglądać po ludzku. Zaczął również wykorzystywać uczucia Marzeny i gdy ta dawała mu pieniądze na spłatę długów, kupował narkotyki. Któregoś dnia zaproponowała, by pojechali... do Jarocina. Zgodził się natychmiast. Dopiero w pociągu okazało się, że to był podstęp. Jechali na rekolekcje.