Ordynator Oddziału Chorób Infekcyjnych i Pediatrii Szpitala im. Żeromskiego w Krakowie przestrzega: - Na OIOM z COVID-19 trafiają również ludzie młodzi. Oni też umierają.
Monika Łącka: Od 1 kwietnia obowiązują w Polsce zaostrzone przepisy dotyczące zapobiegania rozprzestrzeniania się SARS-CoV-2. Dotychczasowe nie wystarczyły?
Lidia Stopyra: Na przykładzie Włoch i Hiszpanii widzimy, co dzieje się, jeśli od razu nie zostanie wprowadzony ostry reżim sanitarny. Moim zdaniem, u nas dotychczasowe przepisy działały dobrze, ale gdy w miniony weekend (27-29 marca) zrobiło się ciepło i wiosenne, znów było widać grupy osób w plenerze. Izolacja jest konieczna, bo sytuacja jest trudna i poważna. Jeśli mamy do czynienia z chorobą, która od razu przebiega ciężko, leżymy w łóżku i nie zarażamy. W przypadku SARS-CoV-2 niecałe 20 proc. osób choruje ciężko, łącznie ze stanem zagrożenia życia. Natomiast ponad 80 proc. choruje bezobjawowo albo skąpoobjawowo. W związku z tym chorzy cały czas wychodzą z domu, chodzą do pracy, do sklepu i w różne inne miejsca. I zarażają. Efekty widzimy w szpitalach. Mając jednego chorego, badamy osoby "z kontaktu" i okazuje się, że po kilku dniach mamy kolejnych 20 osób z dodatnim wynikiem testu. Wobec takiej zakaźności wniosek jest jeden: skoro nie ma ani leku, który bezpośrednio leczyłby zakażenie, ani szczepionki, to możemy się bronić tylko poprzez izolację.
Można więc powiedzieć, że wszyscy jesteśmy podejrzani?
Gdybyśmy szli za tą myślą i testowali wszystkich (mając taką możliwość, że wykonujemy 38 milionów testów dziennie), to pamiętajmy, że wyniki są ważne tylko dziś. Osoba, która dziś jest "ujemna", jutro może być "dodatnia". Powinniśmy dążyć do wykonywania większej liczby testów, ale testowanie wszystkich też nie rozwiązuje problemu. Ważna jest bowiem nie tylko liczba testów, ale przede wszystkim ich jakość. Działać może tylko skuteczna izolacja, zwłaszcza że zachorowań i ofiar śmiertelnych przybywa.
Zagrożenia nie rozumieją zwłaszcza młodzi ludzie, których najczęściej można spotkać w grupach, w plenerze. A przecież w ostatnich dniach słyszymy o nastoletnich ofiarach koronawirusa: w Wielkiej Brytanii zmarł m.in. 19-letni mężczyzna, w Portugalii - 14-latek, a w Belgii - 12-letnia dziewczynka. Nie mieli chorób współistniejących. W Polsce zmarł też 37-letni mężczyzna. Wcześniej na nic nie chorował.
Młodzi ludzie często czują się nieśmiertelni. Ich radość życia jest piękna, ale bywa też niebezpieczna. Zwłaszcza w tej sytuacji. Na początku rzeczywiście mówiło się, że dzieci i młodzi chorują łagodnie, że najbardziej zagrożone są osoby starsze. W tym momencie praktyka pokazuje, że nie do końca tak jest. Mamy sporo młodych osób na intensywnych terapiach. Oni też umierają. Jeśli śledzimy wiadomości, docierają do nas tragiczne informacje.
Na oddziale, którego jest Pani ordynatorem, leczy się też dzieci - od noworodków do osób do 18. roku życia. Wśród najmłodszych dużo jest zakażeń COVID-19?
Pierwszych pacjentów z podejrzeniem zakażenia przyjęliśmy pod koniec stycznia. Od tego czasu hospitalizowanych było ok. 200 osób, najczęściej z powodu zapalenia płuc. U większości wykluczyliśmy zakażenie. W tej chwili dzieci ze zdiagnozowanym COVID-19 mamy pięcioro. Na szczęście nie chorują ciężko, ale mają zapalenie płuc, które wymaga pobytu w szpitalu.