11 miesięcy z koronawirusem podsumowują Lidia Stopyra i Piotr Meryk, lekarze ze Szpitala Specjalistycznego im. Stefana Żeromskiego w Krakowie.
Czego koronawirus nauczył lekarzy przez te wszystkie miesiące?
L.S.: Pokory. Gdy już się nam wydawało, że choroby zakaźne w cywilizowanym świecie są opanowane - mamy szczepienia, leki, wiedzę, potrafimy wszystko, przyszedł wirus, który powalił świat na kolana. Mimo maksymalnej mobilizacji, uciążliwego lockdownu, wielkich strat gospodarczych i ekonomicznych statystyki podają, że w ubiegłym roku zmarło więcej ludzi niż w czasie II wojny światowej, a Polska w tej śmiertelnej statystyce znalazła się na drugim miejscu w Europie.
P.M.: Ta nieobliczalność wynika ze specyfiki wirusa. W efekcie walka z nim okazała się bardzo nierówna, bo tak naprawdę do dziś nie ma jednej skutecznej terapii. Wciąż zaskakuje nas też to, że trudno jest przypuszczać, w jaki sposób u danego pacjenta rozwinie się choroba. Są chorzy w początkowo dobrym stanie, którzy nagle pogarszają się tak, że trafiają na intensywną terapię. I odwrotnie - są tacy, co do których zakładamy, że przebieg choroby może być ciężki, a ich stan nieoczekiwanie poprawia się. Jedno jest pewne: nie spotkałem się dotąd z wirusem, który powodowałby tak ciężki przebieg zakażenia u tak dużej grupy pacjentów równocześnie. W "Żeromskim" od początku pandemii na oddziałach dla dorosłych mieliśmy ok. 600 osób z potwierdzonym COVID-19.
Co ważne, często zostawia on też po sobie konkretne powikłania.
P.M.: Najcięższym jest zwłóknienie płuc, wymagające przewlekłego leczenia pulmonologicznego oraz mogące prowadzić do przeszczepu tego narządu. Pamiętajmy jednak, że wirus cały czas jest nowy, więc nie wiemy, czy i jakie jeszcze pojawią się późne powikłania.
L.S.: Nie wiemy też, w jakim jeszcze kierunku zmutuje wirus. Na przykład wirus SARS-CoV-1 zmutował tak, że z czasem przestał być patogenny, a początkowo powodował wyższą śmiertelność niż obecny koronawirus. Ale może też zmutować w kierunku większej śmiertelności.
Obecnie wygląda na to, że sytuacja jest stabilna, zakażeń jest dużo mniej niż jeszcze kilka tygodni temu.
P.M.: Choć zakażeń jest mniej, to do szpitali trafiają ci, którzy są już w ciężkim stanie. Wynika to z tego, że teraz na testy zgłasza się dużo mniej zakażonych, by na kwarantannę nie trafiali ich bliscy. Efekt jest taki, że próbują oni "przechodzić" zakażenie i leczyć się domowymi sposobami. Wirus jest jednak mocniejszy od nich...
Wracając do powikłań zakażenia, w dość nieoczekiwany sposób pojawiły się one u dzieci.
L.S.: Od początku było jasne, że dzieci w większości przypadków zakażenie przechodzą łagodnie, ale są świetnym czynnikiem transmisji wirusa (stąd wysyp zakażeń, gdy dzieci wróciły jesienią do szkół). Mimo że na świecie pojawiały się pojedyncze zgony wśród dzieci, w Polsce takiego przypadku nie było, a dzieci, które trafiały do szpitala, były ogólnie w dobrym stanie (na kierowanym przeze mnie oddziale od marca było ich ok. 800). Potrzebowały tlenu lub nawadniania, nie było jednak zagrożenia życia. I gdy myśleliśmy, że tę sytuację mamy opanowaną, pojawił się PIMS, czyli pocovidowy pediatryczny wielonarządowy zespół zapalny. To było nieoczekiwane wyzwanie. Najczęściej pierwsze objawy PIMS zaczynały się 4-6 tygodni po przechorowaniu koronawirusa i były to m.in. gorączka, wysypka, zapalenie śluzówek, objawy brzuszne, a do zagrożenia życia dochodziło w przebiegu niewydolności serca. Dzieci trafiały wtedy na OIOM.
Na szczęście niebezpieczne objawy cofały się.
L.S.: Te dzieci wymagają jednak dalszej obserwacji, bo jest za wcześnie, by powiedzieć, że o PIMS wiemy już wszystko i że nie będzie odległych powikłań. Tym bardziej że najmłodsze dzieci znów wróciły do szkół i czas pokaże, co będzie się działo za kilka tygodni. Możliwe jednak, że tym razem problem będzie mniejszy niż jesienią, bo tak naprawdę mamy już wielu ozdrowieńców wśród dzieci. Prawdopodobnie więcej, niż pokazują statystyki. Te dzieci, które do nas trafiały z PIMS, ok. miesiąca wcześniej miały objawy SARS-CoV-2, ale w większości nie były wtedy diagnozowane, nie miały robionych wymazów. Wiemy, że bardzo wiele dzieci z COVID-19 nie jest w ogóle diagnozowanych w ostrym okresie choroby.
Piotr Meryk przekonuje, że epidemia trwa i przed nami jeszcze długi czas pod znakiem obostrzeń. Archiwum Szpitala im. Żeromskiego