11 miesięcy z koronawirusem podsumowują Lidia Stopyra i Piotr Meryk, lekarze ze Szpitala Specjalistycznego im. Stefana Żeromskiego w Krakowie.
Monika Łącka: Gdy w styczniu 2020 r. media informowały o epidemii SARS-CoV-2 rozprzestrzeniającej się w Chinach, przypuszczali Państwo, że jeszcze chwila, a świat zatrzyma się na tak długo?
Lidia Stopyra, ordynator Oddziału Chorób Infekcyjnych i Pediatrii Szpitala im. Żeromskiego w Krakowie: Zdecydowanie nie. To, co się stało, to unikatowa sytuacja. Wcześniej, na całym świecie, mieliśmy ogniska zachorowań na różne choroby wirusowe [np. ebola, świńska grypa, SARS-CoV-1 - przyp. aut.], ale one były szybko opanowywane. Wydawało nam się więc, że Wuhan jest daleko, i że ten problem nas nie dotyczy. Widząc, jak ostry reżim sanitarny został tam wprowadzony, zastanawialiśmy się nawet, czy na pewno potrzebne są tak drastyczne ograniczenia w codziennym życiu. Czas pokazał, że były.
Kiedy więc po raz pierwszy zapaliła się czerwona lampka, że dzieje się coś złego, i że problem dotyczy i nas?
L.S.: Na przełomie lutego i marca, gdy wirus dotarł do Europy i szybko rozprzestrzenił się we Włoszech, a w Lombardii sytuacja wymknęła się spod kontroli. A przecież Włochy to nie egzotyczny kraj w Trzecim Świecie, ale dobrze rozwinięte państwo, mające dobrze działającą służbę zdrowia. Mimo to doszło tam do jej niewydolności i do wysokiej śmiertelności wśród chorych. Brakowało miejsc w szpitalach, na cmentarzach, ludzie umierali w osamotnieniu, bez pomocy. Dla nas to był alarm.
W Polsce pacjent "zero" pojawił się 4 marca, a w Małopolsce, konkretnie w Krakowie - 9 marca. Niestety, po kilku tygodniach walki o życie (pod respiratorem) w Szpitalu Żeromskiego ten mężczyzna zmarł.
L.S.: I to był kolejny alarm, choć - paradoksalnie - wciąż wierzyliśmy, że nie będzie tak źle. Byliśmy w maksymalnej mobilizacji, ale optymistyczni, bo uważaliśmy, że w Polsce to nie jest możliwe, by zabrakło łóżek dla chorych czy lekarzy do pracy. Ufaliśmy, że sobie poradzimy, choć jednocześnie niepokoiło, że kolejne tygodnie przynoszą zgony także osób młodych, nieobciążonych innymi chorobami.
Stopniowo coraz więcej wiedzieliśmy też o samym wirusie: że - statystycznie - ok. 80 proc. osób zakażenie przejdzie łagodnie (albo bezobjawowo, będąc „nośnikiem” wirusa i zakażając innych), kilkanaście procent - ciężko, a kilka procent umrze.
L.S.: Gdyby więc doprowadziło się do tego, że tych kilkanaście procent chorych, równocześnie potrzebujących miejsc w szpitalach, będzie oznaczało setki tysięcy (i więcej) w prawie 40-milionowym polskim społeczeństwie, to nie wytrzymałby tego żaden system opieki zdrowotnej. Trzeba było zrobić wszystko, by do tego nie dopuścić. Już wtedy bowiem źle się działo we Włoszech, Hiszpanii, Francji, Wielkiej Brytanii, w USA.
Piotr Meryk, kierownik oddziału obserwacyjno-zakaźnego w Szpitalu Specjalistycznym im. S. Żeromskiego w Krakowie: Pierwsze sygnały, że i u nas może być problem, pojawiły się w lecie, gdy w całej Polsce było stosunkowo mało zakażeń, a w Małopolsce przybywało ich lawinowo. Było jasne, że jest to skutek poluzowania obostrzeń, i że z czasem może być tylko gorzej. Czarny scenariusz sprawdził się niebawem, bo już w październiku, gdy wszędzie zaczęło brakować łóżek dla chorych. W Małopolsce sytuacja była bardzo trudna, dlatego w Krakowie organizowano szpitale tymczasowe, a w szpitalach już istniejących - dodatkowe oddziały covidowe. Także u nas, w "Żeromskim".
Piotr Meryk przekonuje, że epidemia trwa i przed nami jeszcze długi czas pod znakiem obostrzeń. Archiwum Szpitala im. Żeromskiego