O kapucyńskich usługach fryzjerskich i przywracaniu poczucia godności osobom doświadczającym bezdomności opowiada br. Jacek Waligóra OFMCap, dyrektor Dzieła Pomocy św. Ojca Pio i... fryzjer.
Magdalena Dobrzyniak: Czy św. Franciszek z Asyżu strzygł swoich braci?
Br. Jacek Waligóra OFMCap: Wiadomo, że obciął włosy św. Klarze, gdy postanowiła podjąć życie poświęcone Bogu i uciekła z domu. Gdy dotarła do Biedaczyny z Asyżu, był to jeden z pierwszych zabiegów, jakim musiała się poddać. Franciszek ostrzygł jej włosy na znak oddania jej do wyłącznej dyspozycji Bogu. We wczesnych źródłach franciszkańskich znajduje się wzmianka o tym wydarzeniu. Czy strzygł włosy braciom, trudno mi powiedzieć. Może tym pierwszym, bo zdaje się, że wtedy już obowiązywała tonsura. Ten znak poświęcenia życia Bogu bracia wycinali sobie nawzajem. Pod koniec życia Franciszek był już schorowany, niewidomy, trudno więc sobie wyobrazić, by brał się za takie czynności.
A więc nożyczki i habit to nie są rzeczywistości, które się wykluczają.
Na pewno nie. Żyją jeszcze bracia, którzy – podobnie, jak za czasów św. Franciszka – nosili tonsury. Wspominają, jak sobie wzajemnie te tonsury wystrzygali. Nie zawsze to równo wychodziło, ale sam moment był ważny. Gdy przyszedłem do zakonu 37 lat temu, było nas ok. 30 nowicjuszy i szybko pojawiła się kwestia strzyżenia włosów. Wtedy ojciec magister zadecydował: „Jest maszynka, niech któryś z was tym się zajmie”.
I padło na Brata?
Spróbowałem raz, drugi. Czasem wyszło lepiej, czasem nie wyszło, ale w nowicjacie żyliśmy wewnątrz klasztoru, więc nikt postronny nie widział efektów. Z biegiem czasu ten obowiązek przylgnął do mnie, później przejąłem go również w seminarium, gdzie było nas prawie 100. Szczególnie gdy przychodziły święta – czasem strzyżenie trwało nawet kilka godzin dziennie, aż miałem odciski od nożyczek albo poprzecinaną skórę między palcami.
Jednym słowem, ma Brat doświadczenie i umiejętności.
Przez te wszystkie lata strzygłem braci częściej lub rzadziej. W ciągu poprzednich 6 lat byłem we wspólnocie parafialnej, gdzie posługiwało 8 braci. Ich też strzygłem. Nie jestem zresztą pierwszym kapucynem, który obcina włosy naszym podopiecznym w Dziele Pomocy św. Ojca Pio. Przede mną był tu br. Janusz, dziś gwardian w domu nowicjatu. On też przez kilka lat ciął włosy osobom bezdomnym. Gdy przyszedłem do Dzieła, to miejsce było niezagospodarowane, więc zgłosiłem się, by służyć swoimi umiejętnościami.
Kobiety też Brat strzyże? To jednak wyższa sztuka niż proste przejechanie maszynką po męskiej głowie.
Te męskie głowy też nie są łatwe. Są panowie kompletnie obojętni na to, jak wyglądają, ale są i tacy, którzy są wyczuleni na punkcie swojego wizerunku i mają swoje wymagania. Raz mi się zdarzyło, że jeden z panów był bardzo niezadowolony. Stwierdził, że za krótko go potraktowałem. Akurat planował wyjście do fotografa, chciał wyrobić sobie nowy dowód osobisty, no i podsumował, że to zupełna katastrofa. A wracając do pań, jest ich o wiele mniej, bo w ogóle w gronie osób doświadczających bezdomności kobiet jest mało. Głównie jest to męskie towarzystwo. Trochę kobiecych głów trafiło jednak w moje ręce i muszę powiedzieć, że panie zawsze były zadowolone.
Stara się Brat sprostać ich oczekiwaniom? Panie zwykle dobrze wiedzą, czego chcą...
Tak, zwłaszcza że chodzi nie tylko o skracanie włosów, ale też np. o degażowanie, o którym dowiedziałem się od jednej z moich klientek. Są specjalne nożyczki, których używam do tego celu. Ona była u mnie już dwa razy, a to znaczy, że chyba jest zadowolona z efektu. Tydzień temu strzygłem panią, która zmieniła fryzurę radykalnie, bo miała włosy dłuższe niż do ramion, a wyszła ode mnie z męską fryzurą, podgolona z tyłu. Takie zabiegi też się zdarzają. Ale przeważnie z moich usług korzystają mężczyźni, dzisiaj przyszło ich sześciu.
Fotel fryzjerski to miejsce zwierzeń i ploteczek. Tak jest u Brata?
Próbuję zagadywać. Niektórzy są bardzo rozmowni, a niektórzy zamknięci. Ale to jest generalny problem wejścia w relacje z tymi osobami. Wiele z nich jest bardzo poranionych, nieufnych i nie chce się otwierać. Zazwyczaj zagajam, pytam, od jak dawna ktoś przychodzi do nas, czy korzysta z innych przestrzeni, żeby szukać dla siebie pomocy. Pytam, gdzie mieszka, jak to się stało, że trafił na ulicę. Czasami w odpowiedzi pada jedno słowo, a czasami to jest cała opowieść. Przypominam sobie młodego mężczyznę, ok. 25-letniego. Pochodzi z rodziny alkoholowej. Ojciec pił, awanturował się, ale matka bardzo troszczyła się o dzieci, dbała, żeby były przygotowane do szkoły, wychodziły na czas, żeby było coś do zjedzenia na stole. Chroniła je przed ojcem, brała na siebie jego alkoholową agresję. Któregoś dnia wyszła z domu i już nie wróciła. Wpadła pod tira. Głupia śmierć. Dom się rozsypał. Ojciec szybko ich wyrzucił. Znaleźli się na ulicy i od tego czasu ów mężczyzna tak żyje. Szkoły nie skończył. Bezdomność czy skrajne ubóstwo, z jakim mamy tutaj do czynienia, to w dużym stopniu efekt konfliktów rodzinnych, bezradności, samotności oraz splotu nieszczęśliwych zdarzeń, a także braku zaradności czy kogoś, kto na czas podałby pomocną dłoń.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się