Wystawa fotografii Włodzimierza Puchalskiego (1909-1979) "Domowroty" w Międzynarodowym Centrum Kultury to przypomnienie człowieka, który w Polsce stworzył od zera i udoskonalił do perfekcji kanon fotografii przyrodniczej na długo przedtem, zanim telewizja pokazała nam filmy Davida Attenborougha i zanim mogliśmy kupić w kioskach bajecznie kolorowy "National Geographic Magazine".
Tytuł wystawy - "Domowroty" - nawiązuje do najbardziej znanego projektu, w jakim uczestniczył Puchalski jako przyrodnik i fotograf przed wojną. We wsi Butyny, w której licznie gniazdowały bociany, odłowiono kilkadziesiąt ptaków i następnie wywieziono je od kilkunastu do kilku tysięcy kilometrów (w tym przypadku samolotami). Wszystkie trafiły ponownie do rodzinnej wsi. W naukach przyrodniczych takie zjawisko powrotu nazywane jest "homing", a polski termin to właśnie domowroty. Zjawisko jest zbadane, ale niewyjaśnione i nie wiadomo tak naprawdę, w jaki sposób ptaki (bo ich to głównie dotyczy) odnajdują się w przestrzeni. Wystawa jest swoistym domowrotem Puchalskiego do Krakowa. Choć urodzony pod Lwowem i tam wychowany, większość życia spędził w Krakowie. W Niepołomicach ma swoje muzeum i archiwum.
Na wystawie można obejrzeć jego najbardziej znane z albumów zdjęcia, ale także dokumentujące niespotykaną więź z ptakami antyczne selfies, robione za pomocą samowyzwalacza, zwanego ówcześnie "autoknypsem", obrazy w gruncie rzeczy prywatne, ale niezwykłe przez widoczną w nich umiejętność nawiązywania kontaktu z tymi, które nazywał "rozśpiewanymi klejnotami przyrody".
Choć Puchalski stworzył termin "bezkrwawe łowy", to zaczynał jako chłopak kontakt z przyrodą jak typowy potomek Kresowiaków - 13-latek z fuzją w rękach na polowaniu z dorosłymi. Wielu z dzisiejszych przyrodników ma mu za złe, że tej fuzji z rąk nie wypuścił i polował całe życie. Puchalski był po prostu dzieckiem pewnej kultury, której już dziś nie rozumiemy do końca, a polowanie było tej kultury nieusuwalnym elementem. Tak czy inaczej, szybko do flinty dołożył aparat fotograficzny i to z bezkrwawych, fotograficznych łowów właśnie jest znany, a nie z rekordowych poroży wiszących na ścianach.
Mając bez mała 70 lat, mimo kłopotów ze zdrowiem, zdecydował się na rejs na Wyspę Króla Jerzego, gdzie realizował film o przyrodzie podbiegunowej. I tam właśnie, wśród czarno-białego krajobrazu, fotografując pingwiny, zmarł i został pochowany. W rok po śmierci rzeźbiarski nagrobek postawił mu przyjaciel Bronisław Chromy.
Wystawę można oglądać do 6 listopada w Galerii MCK (Kraków, Rynek Główny 25).