– Trudno świętować Boże Narodzenie, gdy w naszej ojczyźnie cały czas giną ludzie, a na domy naszych bliskich spadają bomby. Oni są tam bez prądu, gazu i ogrzewania, wierząc, że wygramy – mówią Ukrainki, dla których Kraków stał się drugim domem.
Jak przekonują, nie ma znaczenia, czy są wyznania rzymskokatolickiego, czy prawosławnego, bo Bóg jest jeden, a świąteczne zwyczaje mamy prawie takie same. Niedawno Ukraińska Cerkiew Prawosławna ogłosiła, że zezwala, by jej wierni obchodzili Boże Narodzenie 25 grudnia, aby w ten sposób odciąć się od proputinowskiej Cerkwi rosyjskiej. Nic nie stoi więc na przeszkodzie, by świętować nawet podwójnie, razem z polskimi przyjaciółmi: najpierw w grudniu, a potem w styczniu.
– Potrzebujemy normalności i ciepła drugiego człowieka, by samotność i ból duszy tak bardzo nie raniły naszych serc – wyznaje Julia Berezhko-Kaminska, ukraińska poetka i pisarka, która uciekła z Buczy po dwóch tygodniach wojny. Spędziła je w piwnicy swojego domu, który trząsł się od wybuchów bomb i rakiet. Przed bombami musiała się też chować w listopadzie, gdy wyjechała na kilka dni, aby zobaczyć ukochane miejsca. Akurat wtedy Rosja przeprowadziła zmasowany atak na Kijów.
10 miesięcy łez
Święta Narodzenia Pańskiego u Julii zawsze były ważną uroczystością. – Najpierw, w Święty Wieczór, czyli 6 stycznia, przygotowuje się 12 postnych potraw i do stołu zasiada się całą rodziną. Jeśli dzieci mieszkają już osobno, idą do rodziców i przynoszą im kutię albo inną potrawę. To jest cicha noc, pełna spokoju i modlitwy, w której wspominamy także naszych zmarłych – opowiada. W Boże Narodzenie jest z kolei czas na pójście na nabożeństwo do cerkwi i świętowanie przy „pysznym stole”. Tego dnia wszyscy rozdają prezenty, w domach często organizuje się małe koncerty, a dzieci idą do swoich rówieśników, by wspólnie świętować.
– Ukraińcy, którzy uciekając przed wojną, przyjechali do Polski, nie zawsze mają możliwość, by kogoś do siebie zaprosić. Ja mam szczęście w nieszczęściu, bo dach nad głową znalazłam u ludzi, którzy w Krakowie stali się moimi przyjaciółmi i, będąc artystami, chcą, by to mieszkanie było międzynarodowym salonem literacko-muzycznym, dlatego co jakiś czas organizujemy spotkania poetyckie albo koncerty fortepianowe i gitarowe – mówi Julia.
Z okazji świąt takie wieczory polsko-ukraińskie (i nie tylko) musiały więc być dwa. Pierwszy zaplanowano na 20 grudnia, a drugi – na prawosławne Boże Narodzenie, czyli na 7 stycznia. – W pierwszych tygodniach po przyjedzie do Polski, gdy spotykaliśmy się w gronie uchodźców, mogliśmy tylko płakać. A jeśli ktoś przyniósł coś dobrego do jedzenia albo butelkę wina, to mieliśmy poczucie, że robimy coś złego, bo przecież u nas w kraju trwa wojna. Po 10 miesiącach nie zmieniło się wiele – nadal płaczemy – przyznaje Julia i dodaje, że jej serce ściska się ze strachu o rodziców, którzy mieszkają pod Chersoniem. Początkowo nie chcieli wyjeżdżać do Polski. Potem, gdy byli pod rosyjską okupacją, ucieczka nie była możliwa. Teraz, choć Chersoń został wyzwolony, to rosyjskie wojska przeniosły się na drugi brzeg Dniepru i trwa ostrzał okolicznych miejscowości. – Niedawno na dom rodziców spadła bomba. Przeżyli, ale podczas gaszenia pożaru przemarzli i mieli zapalenie płuc, a ja, będąc w Polsce, czułam się zupełnie bezradna. W domu wypadły okna, dach jest dziurawy. Jest ciemno i zimno. Mimo to mama próbuje piec bułeczki dla ukraińskich żołnierzy, którzy stacjonują w pobliżu. Tegoroczne Boże Narodzenie nie może być dla nas radosne. Jesteśmy jak zamknięci w swojej skorupie smutku, a pokój to nasze jedyne życzenie na ten wyjątkowy czas – ociera łzy Julia.
Serce pękło dwa razy
Larysa Iwanina do dziś pamięta dźwięk 150 rosyjskich samolotów, które leciały na Kijów. Uciekła stamtąd (wraz z mamą Kazimierą i córką Nataszą) trzeciego dnia wojny. – W Boże Narodzenie chciałabym widzieć moich bliskich, a zamiast tego boję się o nich, więc w tym roku nie potrafię świętować – przyznaje. Dzieciństwo spędziła w Krzywym Rogu, na który teraz często spadają rakiety i gdzie mieszkają jej tata oraz brat z rodziną. – Cierpię, bo tata ma raka, złe wyniki badań i nie ma jak wyjechać z Ukrainy, a kiedyś rakieta uderzyła w kopalnię, w której pracuje mój brat. Pod ziemią, w wodzie, w zimnie, bez prądu, spędził wiele godzin, ale uratował się, bo znał drogę do wyjścia. By to się udało, musiał wspinać się 2200 metrów w pionie – opowiada Larysa.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się