Grażyna Sławińska, wolontariuszka "Kliki w Charkowie", zachęca do wsparcia projektu domu dla dzieci, które doświadczyły traumy wojny.
Monika Łącka: Widziałaś wiele ukraińskich miast i miasteczek, które w wyniku rosyjskich ataków zostały zrównane z ziemią. Niektóre powoli się odradzają - m.in. Partyzanckie, a krakowska "Klika w Charkowie" ma w tym swój udział?
Grażyna Sławińska: Dzięki wsparciu wielu ludzi dobrej woli udało się m.in. nakryć dachem odbudowywane domy kilku rodzin mieszkających w Partyzanckim (czyli w wiosce znajdującej się w obwodzie Mikołajewskim), i w ten sposób dać im nadzieję na lepszą (po)wojenną przyszłość. W tę akcję bardzo zaangażowały się stowarzyszenie Domus Orientalis - Dom Wschodni i Caritas Archidiecezji Łódzkiej, które mocno wspomagają finansowo także projekt domu dla dzieci.
Do tej wioski trafiłam już wiele miesięcy temu, jeżdżąc do Ukrainy z pomocą humanitarną, i był taki moment, że kamień na kamieniu się tam nie ostał, gdy dwa kilometry dalej przechodził wojenny front. Po tym, jak na tę ziemię spadał nawet biały fosfor, ptaki stamtąd uciekały. Dziś front się odsunął i tylko czasem widać (i słychać) drony lecące w stronę Chersonia lub Mikołajowa albo jakaś zabłąkana kula przebija dach, który znów zaczyna przeciekać. Więcej jest już jednak w tym miejscu życia niż śmierci. Naszą, czyli "Kliki w Charkowie" (działającego w Ukrainie krakowskiego Katolickiego Stowarzyszenia Osób Niepełnosprawnych i Ich Przyjaciół "Klika") odpowiedzią na traumę, której doświadcza Ukraina, jest dobro, jakie za każdym razem wiozę jadąc tam, oraz małe-wielkie radości, które chcemy dawać tym najbardziej bezbronnym - osobom chorym, starszym, niepełnosprawnym, dzieciom. Dom, który dla tych dzieci wojny powstaje, to właśnie takie dobro.
O tym domu piszesz, że jest potrzebny, by dzieci nie bawiły się w zabijanie. By na nowo pokochały bajki.
Marzeniem Rai, która jest starostą Partyzanckiego, jest to, by ludzie wracali do tej wioski, i aby były w niej dzieci. Żeby tutaj był ich kawałek świata, bo inaczej za 10-15 lat nie zostanie tu nikt, kto da radę cokolwiek robić, wioska wymrze. Z dzieci trzeba jednak najpierw ściągnąć traumę, dać im perspektywy na przyszłość i coś im zaproponować. Praca nad traumą wymaga czasu, i nie jest łatwa. Już Zbigniew Herbert wiele lat temu pisał w "Raporcie z oblężonego miasta", iż "wyhodowaliśmy na wojnie nową odmianę dzieci: nasze dzieci nie lubią bajek, bawią się w zabijanie". Ukraińskie dzieci też będą bawić się w zabijanie, jeśli nie pomożemy im na nowo pokochać bajek. Dlatego taki dom jest potrzebny - w Partyzanckim, ale też w wielu innych miejscach.
Ten, który jako "Klika" pomagamy stworzyć, został już wybudowany (ma 70 m kw.) i przykryty dachem. Będą w nim trzy pomieszczenia (jedno wielkości 35 m kw., a dwa po 17,5) i teraz trzeba go wykończyć (m.in. sufitami, ściankami działowymi i płytkami) i wyposażyć (w hamaki, miękkie pufy, dużą kanapę, kolorowe stoliki, biblioteczkę i tysiąc innych rzeczy), by to miejsce przyciągało i było pełną kolorów oraz ciepła oazą w trudnej rzeczywistości. Dzieci potrzebują bowiem spotkań z psychologiem, gier planszowych, rysowania, malowania, beztroskiego śmiechu i mądrego filmu oglądanego wieczorem - jak w kinie, z popcornem. Potrzebują normalności. Za kilka miesięcy wszystko powinno już tam działać, dlatego każdego, kto chciałby wesprzeć ten projekt, zapraszam na stronę naszej zrzutki (szczegóły - TUTAJ) oraz na profilu Kliki w Charkowie na Facebooku.
Wydaje się jednak, jakby Polacy byli już nieco zmęczeni wojną i nie tak chętnie jak dawniej angażują się w pomaganie. Będąc świadkiem okrucieństwa wojny i wszystkiego, co w Ukrainie robi Rosja (sama przecież, podczas ostrzału Bachmutu w styczniu 2023 r. straciłaś nogę niosąc tam pomoc humanitarną), masz mocne argumenty, którymi można przekonać, że to pomaganie jest potrzebne.
Do Ukrainy wróciłam w lutym, po kilkumiesięcznej przerwie, której potrzebowałam, i może właśnie ta przerwa sprawiła, że mocniej zobaczyłam, że nie ma już chyba w Ukrainie osoby, która nie byłaby dotknięta cierpieniem wojny. Jadąc przez różne miasta do Partyzanckiego widziałam więcej pustych ulic niż dawniej i więcej ludzi okaleczonych przez bomby. Widziałam też nowe flagi na grobach żołnierzy i smutne, puste oczy dzieci, którym wojna odebrała dzieciństwo. Widziałam w końcu strach, bezradność i życie w ciągłym poczuciu zagrożenia. Rozumiem, że wiele osób w Polsce może być już zmęczonych wojną, sytuacją, jaka się z tym wszystkim wiąże, jednak mogę na to odpowiedzieć tylko jedno: wytrzymajmy jeszcze trochę, bo ta wojna i nas, Polaków, dotyczy. Wytrzymajmy, bo wojna wygląda inaczej, niż ją sobie wyobrażamy, zanim ona nas bezpośrednio nie dotknie. Zmęczonym wojną powiedziałabym też, że są sprawy, które paszportu ani narodowości nie mają - może nam się nie podobać, iż są Ukraińcy, których jakby mało obchodzi to, co dzieje się w ich kraju. Ale są też przec.eż w Polsce goście ze Wschodu, którzy pracują, wspierają swoją ojczyznę na różne sposoby i angażują się chociażby w pomoc humanitarną. Jestem przekonana, że gdyby chodziło o Polskę, to sprawa wyglądałaby identycznie - też byłaby część osób, która wyjechałaby daleko, zapominając o wojnie, ale byliby też ludzie, którzy za ostatni grosz wysyłaliby konwoje humanitarne. Prawda jest też taka, że jeśli żyje się pod nieustającym ostrzałem, to szuka się normalności i odskoczni od tego poczucia zagrożenia. Gdy działaliśmy w Charkowie, gdy ciągle wyły syreny alarmowe, robiłam wszystko, by nie oszaleć i aby znaleźć jakąś odskocznię dla naszych podopiecznych. Urządzałam nawet potańcówki 5 km od stacjonujących wojsk rosyjskich, bo gdy nie masz pewności jutra, nie zostaje ci nic innego, jak pić wino, śmiać się i tańczyć. Dajmy więc ludziom żyć, gdy inni im na to nie pozwalają.