Ola Kuc miała 3 lata, gdy w Niedzielę Zmartwychwstania zachorowała. Ze śmiertelną diagnozą żyje już 21 lat a jej mama Jolanta mówi, że to życie jest cudem Bożego Miłosierdzia.
Mama z córką każdego dnia (jeśli tylko są w Krakowie) pielgrzymują więc z Podstolic do Łagiewnik, by tym miłosierdziem się karmić, Nim oddychać, dzięki Niemu nabierać sił… i po prostu - chodzić po śladach św. s. Faustyny i Jezusa Miłosiernego.
Początki przyjaźni Joli ze św. s. Faustyną sięgają jeszcze czasu, gdy była na studiach, i gdy później była z Olą w ciąży. Przychodziła wtedy czasem do klasztornej kaplicy Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia, by uczestniczyć tam w Mszy św. Nie sądziła jednak, że to właśnie Apostołka Bożego Miłosierdzia przypomni o sobie wtedy, gdy Jola będzie szła przez ciemną dolinę smutku i cierpienia - wtedy, gdy jej córka będzie diagnozowana, gdy stanie się jasne, że z Olą dzieje się coś bardzo złego. Ale, po kolei…
Ola urodziła się jako zdrowa dziewczynka i do trzeciego roku życia wszędzie było jej pełno. Jeszcze w Wielką Sobotę 11 kwietnia 2004 r., gdy Jola świętowała 30. urodziny, nic nie wskazywało na to, że za chwilę rozpocznie się dramatyczna historia, w której widać ślady Bożej opatrzności. Zespół Leigha to nieuleczalna choroba genetyczna, która powoduje degenerację układu nerwowego i zazwyczaj w ciągu około trzech lat prowadzi do niewydolności oddechowej. Ola ma już 24 lata i czerpie z życia, ile tylko się da - na miarę swoich możliwości. - Wtedy, w wielkanocny poranek, Ola po raz pierwszy się przewróciła - straciła równowagę i rozcięła wargę. Ale przecież każde dziecko czasem upada. Gdy jednak upadła po raz drugi i trzeci, wiedziałam, że coś jest nie tak, że trzeba szybko zacząć szukać przyczyny. Niedziela Zmartwychwstania stała się więc dla nas początkiem choroby Oli. Już w wielkanocny poniedziałek byłyśmy u znajomej lekarki, neurologa dziecięcego, która nie miała wątpliwości, że sprawa jest poważna i dała mi list polecający do Warszawy, do Centrum Zdrowia Dziecka, by pilnie rozpocząć tam badania - opowiada Jola Kuc.
Po raz pierwszy słowa "zespół Leigha" usłyszała po trzech miesiącach diagnostyki, ale to były jeszcze przypuszczenia lekarzy, którzy poprosili, by Ola co pół roku meldowała się w Warszawie na kolejnych badaniach. Mijały więc kolejne miesiące - dla Joli bardzo trudne, nie tylko ze względu na chorobę córki, ale także ze względu na to, że została z tym wszystkim sama. Nie wiadomo było, gdzie szukać pomocy. - Czy obraziłam się wtedy na Boga, że tak mnie doświadczył? Nie. On mi na to nie pozwolił. Nie pytałam, dlaczego mnie to spotyka, tylko jak dziecko błagałam, by dał mi siłę. Jeśli na coś byłam obrażona, to tylko na fakt, iż tata Oli nas zostawił - stwierdza Jola, która już wtedy, w poczuciu bezsilności, ale mając w sercu wiarę, zaczęła przychodzić z Olą do Łagiewnik na Msze św. - To był trudny czas, bo przebieg choroby był ostry. Córka zaczęła mieć problemy z mową i sparaliżowało ją, więc woziłam ją wózkiem. Zrobiła się też bardzo nerwowa i lękliwa. Podczas Mszy zawsze trzymałam ją na rękach, a z wysiłku pot lał mi się po plecach. U Oli pojawiła się bowiem dystonia, czyli ruchy mimowolne, które co jakiś czas wyginały jej ciało. Czułam wszystkie te skurcze i cierpiałam razem z nią - wzrusza się Jola.
Ostateczna diagnoza, która potwierdziła tę pierwotną, została postawiona dopiero po pięciu latach, natomiast przez cały ten czas oczekiwania na stuprocentową pewność lekarzy, Jola i Ola coraz bardziej wtapiały się w łagiewnicki krajobraz i coraz mocniej trzymały się Jezusa Miłosiernego.
- Kiedy Ola była na badaniach w Warszawie, jednej nocy zaczęłam opowiadać mamom innych chorych dzieci o Faustynie i dyktować im Koronkę do Bożego Miłosierdzia. 20 lat temu nie była to znana modlitwa. Dziś zawsze, gdy ktoś nas pyta, skąd jesteśmy, mówię, że z Łagiewnik, a cuda Bożego Miłosierdzia dostrzegam w naszej codzienności. Ola nie ma respiratora, nie musi być karmiona dojelitowo - mówi Jola i dodaje, że nadzieja poranka wielkanocnego nie została im zabrana, tylko muszą przejść wszystkie tajemnice Różańca i cały czas idą jeszcze Drogą Krzyżową. I mimo, że częściej doświadczają Wielkiego Piątku, to jednak patrzą w kierunku Niedzieli Zmartwychwstania. - Teraz, w doświadczeniu choroby, staram się Bogiem oddychać i myśleć, że Ola Nim pachnie. Bo ja złapałam się promieni Bożego Miłosierdzia jak kobieta cierpiąca na krwotok frędzli Jezusowego płaszcza. I cieszę się, że Ola też chce być blisko Niego. Wiem też, że dzięki przyjmowaniu Pana Jezusa Ola jest umocniona. Jezus Miłosierny leczy ją, a żyjąc Jezusem, dajemy Go też innym - zapewnia Jola Kuc. Innym, czyli chociażby rodzinom, które też mają dzieci z zespołem Leigha. Jola wiele lat temu założyła bowiem Stowarzyszenia Dzieci z Miopatią Mitochondrialną pod postacią zespołu Leigha "Mali Bohaterowie". Wielu jej podopiecznych już odeszło, a ona towarzyszy ich rodzicom i dodaje im sił, by przetrwać żałobę. - Moją ważną decyzją było to, iż chcę współpracować z Bożą łaską. Można przecież każdego dnia chodzić na Mszę św., nawet przyjmować Komunię, ale Boga nie spotykać. A ja chciałam Go spotkać - w Oli, w innych moich podopiecznych, w moim sercu i adorować, wiedząc, że czasem mój dom będzie tylko moim Wieczernikiem i Nazaretem, i nikt tego nie zrozumie. Bo kiedy kiedy Ola cierpi (a jest bardzo dojrzała emocjonalnie i nie straciła zdolności intelektualnych), muszę się zamknąć w domu, nie odbierać telefonów i być z nią. Po prostu… - zamyśla się jej mama.