Dużo wytrwałości wymaga od nas, Polaków, zrozumienie traumy, którą wciąż przeżywają mieszkający w naszym kraju Ukraińcy. Mówi o tym Grażyna Sławińska, autorka pierwszego na świecie literackiego reportażu o wojnie i niepełnosprawności.
Monika Łącka: Od pierwszych dni wojny w Ukrainie przyglądałaś się z bliska dramatom osób z niepełnosprawnością, którym wojna zapukała do drzwi. Poprzez książkę "Opętane flamenco" chcesz nie tylko oddać im głos, ale też oddać hołd przyjaciołom, których spotkałaś pod niebem przecinanym rakietami. Chcesz również wołać do świata o nieobojętność oraz o to, żeby człowiek z niepełnosprawnością był dla świata - i w czasie pokoju, i w czasie wojny - przede wszystkim człowiekiem. Masz nadzieję, że to wołanie dotrze także do polityków pociągających za sznurki tego świata?
Grażyna Sławińska: Oczywiście, że chciałabym, aby ta książka dotarła do polityków i do wszystkich innych, którzy poruszają za sznurki tego świata, ale nie jestem aż taką optymistką, że to mi się uda i że ta książka będzie miała taką moc. Najbardziej chciałabym więc docierać nią do zwykłych ludzi, do tych, którzy są wojną już "zmęczeni" - także wszystkimi uciążliwościami wynikającymi z tego, że od ponad trzech lat mamy Polskę pod pewnymi względami dwunarodową. Bo zaprosiliśmy do siebie Ukraińców uciekających przed wojną: starszych, schorowanych, matki z dziećmi, choć tak naprawdę są też u nas mężczyźni, którzy chcieli skorzystać ze swojego prawa do ocalenia zdrowia i życia. Najważniejsze jest jednak to, że żyje obok nas wielu ludzi, którzy cierpią z powodu wojennej traumy - współdzielimy z nimi naszą codzienność i narasta między nami coraz więcej niezrozumienia. Także dlatego, że wojna jest doświadczeniem głęboko raniącym, z pogranicza życia i śmierci.
Wiele osób przed ucieczką nie wiedziało, czy zdążą uciec. Wiele ma lub miało kogoś z bliskich na froncie...
Jestem pewna, że każdy obywatel Ukrainy ma na froncie kogoś bliskiego, kogoś znajomego, z rodziny, z przyjaciół, kolegę, koleżankę, a wtedy nie da się nie umierać z przerażenia o jego życie. A jeżeli codziennie umierasz z przerażenia o czyjeś życie, jeżeli codziennie rano budzisz się i nie wiesz, czy wszyscy twoi bliscy przeżyli tę noc, to nie ma możliwości, żeby to nie odcisnęło śladu na twojej psychice. Kiedy dotyka cię trauma wojny, bardzo często stajesz się człowiekiem, który w swojej codzienności staje się trudny. Dużo wytrwałości wymaga od nas, Polaków, gospodarzy naszego kraju, żeby nadal w tej traumie, którą przeżywają Ukraińcy, powiedzieć: "OK, my to rozumiemy, nadal jesteście u nas mile widziani, przeżyjcie, a całą resztą zajmiemy się potem". Chciałabym więc przypomnieć tą książką, że w tym wszystkim nadal jesteśmy ludźmi, i że nasze trudności funkcjonowania z Ukraińcami w Polsce wynikają przede wszystkim z tego, że wojna nadal trwa. A skoro wszyscy jesteśmy ludźmi, to wszyscy mamy takie same marzenia, tęsknoty, pragnienia i takie samo człowieczeństwo.
Zanim oddałaś do rąk czytelników "Opętane flamenco", mówiłaś, że pisząc tę książkę, "umierałaś z przerażenia". A przecież pisałaś o tym wszystkim, co jest już częścią Twojej historii. Domyślam się, że strach, którego doświadczyłaś na wojnie, nie jest zamkniętym rozdziałem, ale wciąż na nowo go przeżywasz i on rezonuje w codzienności?
Jedynym sposobem, aby zamknąć ten rozdział, byłoby zapomnienie o tym, co przeżyłam, ale to ani nie jest dobry pomysł, ani nie chcę zapomnieć o tym, kogo spotkałam i co zobaczyłam. Chciałabym natomiast, aby historie, które opisałam, były fikcją. Chciałabym się obudzić, wiedząc, że to się nigdy nie wydarzyło. Ale to jest bardzo surrealistyczny kawałek bardzo okrutnej rzeczywistości, którą zobaczyłam. Zobaczyłam ogrom ludzkiego cierpienia, który nazywam ostatnim kręgiem piekielnym, bo bycie człowiekiem z poważną niepełnosprawnością pięć kilometrów od linii frontu to jest ostatni krąg piekielny. Tak, pisaniu książki towarzyszył bardzo irracjonalny strach, a wydrukowanie jej stało się potwierdzeniem, że to wszystko się wydarzyło. Mogę jeszcze dopowiedzieć, że nie da się brać na siebie tyle cudzego bólu, ile ja wzięłam, i myśleć, że to nie zostawi we mnie śladów. Zostawiło. Łącząc te wszystkie kropki w jedną całość, uważam, że miłość do bliźniego, moja przy nim obecność, pamięć o nim oraz uważność na tego drugiego człowieka to klucze do zrozumienia tej książki. Bo ludzie na wojnie nie chcą być zapomniani, więc ta publikacja jest również moim zobowiązaniem wobec nich. Zobowiązaniem wynikającym z tego, że ja ich pokochałam i jeśli mogę teraz coś dla nich zrobić, to jest to przypominanie światu o tym, że oni istnieją, i że cały czas cierpią.
W książce kreślisz portrety wielu osób, pokazujesz też wiele miejsc, w których niosłaś pomoc humanitarną. Wydaje się jednak, że dość ważny stał się dla Ciebie Charków, a ludzie tam mieszkający są wręcz symbolem oporu przeciwko Putinowi i jego morderczym planom.
Gdy po raz pierwszy przyjechałam do Charkowa (to było w lecie 2022 r.), zobaczyłam widok apokaliptyczny: spalone bloki, zwisające kable, zniszczone samochody przewrócone do góry nogami. W tym wszystkim cały czas byli ludzie, którzy mieszkali w piwnicach. Najbardziej niesamowite było to, że w takich momentach w ludziach uruchamia się niesamowita solidarność - zaczynają razem mieszkać, gotować, dbać o siebie, pamiętać nie tylko o sobie. Z czasem zaczynali odbudowywać swoje domy, co dawało im poczucie, że wciąż są u siebie. W ten sposób próbowali też pokazać Putinowi, że oni będą tu żyć, mimo wszystko. Jesienią 2022 r. mówili: "Nie będzie prądu, to nie będzie. Nie będzie ogrzewania, to nie będzie. Założymy trzy kurtki i będziemy tutaj spać. My to przeżyjemy i wszystko wytrzymamy".
Niektórzy nawet urządzali niezrozumiałe dla nas, czytelników, imprezy. Bo jak to możliwe, aby bawić się, gdy nad głowami latają bomby?
Na wojnie jest tak, że gdy nie wiesz, czy dożyjesz jutra, to każda chwila potrafi być odczuwana bardziej intensywnie. Potrafisz wtedy dużo bardziej czuć strach i ból, radość i przyjemność, bliskość i szczęście, bo one w każdej chwili mogą się skończyć. Ludzie chcą żyć i chwytają się wszelkich okruchów życia. A skoro trwa wojna i w każdej chwili możemy umrzeć, ale życie jeszcze się nie skończyło, to nadal możemy tańczyć, zrobić grilla, a nawet w piwnicy napić się wina. Będąc tam, zrozumiałam, że kiedy następnej minuty może nie być, to tu i teraz mam wybór, na ile będę tylko cierpieć i bać się, a na ile powiem: chcę inaczej.
Stawiasz jednak tezę, że jednym z największych wyzwań, przed jakimi stanie Ukraina, jeśli wojna w jakimś momencie się skończy, będzie zadbanie o zdrowie psychiczne swoich obywateli.
Wojna zawsze jest doświadczeniem absolutnie nieludzkim i nie ma możliwości, by nie pozostawiła po sobie konsekwencji i dla zdrowia fizycznego, i psychicznego. Ta w Ukrainie trwa już bardzo długo i dlatego zaczyna tam działać trauma długofalowa. Dlatego uważam, że każda jedna osoba żyjąca w Ukrainie będzie potrzebować pomocy psychologa. Niezależnie od tego, czy żyje na wschodzie, czy na zachodzie Ukrainy. Zdarzało mi się na zachodzie Ukrainy spotykać osoby, które ani razu nie słyszały odgłosu ostrzału czy nalotów, natomiast na samo słowo "Charków" zaczynały płakać.
Skoro swoją książką chcesz poruszać sumienia czytelników, to w jaki sposób ten czytelnik może pomóc osobom doświadczającym wojennej traumy?
Najbardziej leczące dla ludzkiego umysłu są relacje. Tam, gdzie jest empatia, gdzie jest zrozumienie, mózg się regeneruje. Możemy więc budować relacje z ludźmi, nie tylko z tymi, którzy są w Ukrainie, bo to może być trudne, ale z tymi, którzy przed wojną uciekli do Polski, a tam mają swoich bliskich. Możemy być wyrozumiali, życzliwi, łagodni. Możemy ich wysłuchać, możemy się uśmiechnąć. To są rzeczy, które - patrząc od strony psychologicznej - mogą być leczące w obszarze traumy. Możemy w końcu powiedzieć konkretnemu człowiekowi (bo przecież wielu z nas ma znajomych Ukraińców), że widzimy, iż może potrzebować specjalistycznej pomocy, a nawet dawać mu znaki, że o nim pamiętamy, np. podrzucając mu słoik zupy. Jeśli będziemy działać w taki sposób, zamiast szufladkować i stygmatyzować, to zrobimy coś bardzo cennego. Dlaczego? Bo ten, kto doświadczy dobra, poniesie je dalej. I odwrotnie - gdy będziemy się obrażać, denerwować, że Ukrainiec znów źle zaparkował samochód itd., to będziemy wtórnie traumatyzować uchodźców. I tę dodatkową traumę oni też poniosą dalej.
Ukazanie się "Opętanego flamenco" trafia więc w moment, w którym to wtórne traumatyzowanie w Polsce się nasila. Gdy coś pękło i nie jest już tak, jak było na początku wojny.
Na początku Polacy zachowali się najpiękniej, jak tylko się dało, a dziś trudno jest mi patrzeć na to, że zaginął w nas duch zrozumienia, solidarności, braterstwa, a nade wszystko duch człowieczeństwa. Bo kim my jesteśmy, jeśli potrafimy tworzyć bezsensowne animozje w stosunku do ludzi, którzy cierpią? Kim jesteśmy, jeśli potrafimy mieć do kogoś pretensje, że w jego kraju wojna trwa już zbyt długo? Obecność Ukraińców w Polsce niczego nam nie odbiera - warto na nowo to zrozumieć, bo wygląda na to, że Polacy zobojętnieli na cierpienie drugiego człowieka. Moja książka ma przypomnieć, że nie wolno nam zobojętnieć, i że jeśli człowiek cierpi, to nie mamy prawa przyspieszać czasu, jaki jest mu potrzebny, by stanąć na nogi. I jeszcze jedno - musimy umieć myśleć samodzielnie, by nie ulegać ogromnej machinie rosyjskiej propagandy, która wylewa się w internecie właśnie po to, by podważać w umysłach Polaków świadomość, że wojna cały czas się toczy, i że ludziom dzieje się krzywda. Moi ukraińscy znajomi są w szoku, gdy każdego dnia słyszą alarm przeciwlotniczy, a w internecie czytają teksty, że przecież tam nie ma żadnej wojny...
Za swoją wrażliwość, za chęć ocalenia swojego człowieczeństwa zapłaciłaś wysoką cenę i dziś, zamiast prawej nogi, masz protezę. Minęła dłuższa chwila, zanim "postawiłaś się do pionu", dlatego nasuwa się pytanie, czy wolontariuszka, która ogrom serca oddała Ukrainie, chciałaby tam jeszcze wrócić, czy trauma tamtych tragicznych wydarzeń w Bachmucie jest tak silna, że o powrocie nie ma mowy?
W Polsce na stałe jestem już 1,5 roku, a jeśli wracam do Ukrainy, to tylko na chwilę i tylko w bezpieczne miejsca. I jeśli znów tam pojadę, to tylko tam, gdzie jest daleko od linii frontu, np. do Partyzanckiego, gdzie uczestniczyłam w budowie domu dla dzieci dotkniętych traumą wojenną. Teraz wielu moim podopiecznym pomagam zdalnie, z Krakowa, i to też jest ważne i cenne. Jedno jest jednak pewne: decyzji o wyjeździe do ogarniętej wojną Ukrainy nigdy nie żałowałam, mimo że w wyniku tej wojny straciłam nogę. Wiem, że spotkałam tam ludzi, którzy na zawsze pozostaną w mojej pamięci, i poznałam historie, obok których nie da się przejść obojętnie. Do dziś wzrusza mnie na przykład historia Wali z Tiahynki - wioski, w której ludzie byli mordowani dom po domu. Ona w tak nieludzkich warunkach po raz pierwszy spotkała kogoś, kogo naprawdę pokochała! Wala doskonale rozumiała, że można codziennie umierać z przerażenia, nie wiedzieć, czy dożyje się rana, i że paradoksalnie to mogą być najpiękniejsze momenty życia, gdy się woła: chwilo, trwaj! Na wojnę nie można się przygotować. Można jednak kochać i być kochanym, czyli mieć bliskich ludzi, takich, o których w razie czego się zatroszczymy, a oni zatroszczą się o nas. To wystarczy, cokolwiek się wydarzy.
Książkę "Opętane flamenco" można kupić na www.opetaneflamenco.pl.