Miłość do gór. Tatrzańskie szczyty to dla nich już za mało. Ostatnio zdobyli górę Ararat, leżącą 5156 m n.p.m. Jednak Zosia i Jacek, góralskie małżeństwo, mierzą jeszcze wyżej. Następny cel to Elbrus, najwyższy szczyt Kaukazu.
Do wyprawy nie musieli się specjalnie przygotowywać. Mają zaliczone wszystkie tatrzańskie szczyty, na które można wejść, także po stronie słowackiej, np. Gerlach. Obowiązkowo przynajmniej raz w tygodniu wychodzą w Tatry. Kiedy nie ma pogody, starają się wybiec na Grzesia w Dolinie Chochołowskiej.
Zimą na spacery zakładają specjalne narty skitourowe. – Te narty są trochę inne od zjazdówek, na podejście podkleja się je „foką” – sztucznym futerkiem. Wiązanie i buty są ruchome, blokuje się je na zjazd – tłumaczy Zosia Szwajnos. – Czasami ludzie na wysokościach nie dają rady. Musisz to kochać. Albo kogoś, kto tam wchodzi – uśmiecha się Jacek Szwajnos, mąż góralki z Zębu.
„Dodo” ze Słowacji
Zosia i Jacek wspięli się ostatnio na Ararat (5156 m n.p.m.). To wygasły masyw wulkaniczny, najwyższy w północno-wschodniej Turcji i na Wyżynie Armeńskiej. Obecnie przybywających tam turystów najbardziej interesuje historia biblijna. Szukają Arki Noego, która – według Księgi Rodzaju – osiadła po potopie na wzgórzach Urartu. Bohaterowie naszej opowieści postanowili to sprawdzić i wyruszyć na górę, gdzie Bóg zawarł przymierze z Noem. – Chęć dotknięcia Arki, czy chociaż jej ujrzenia, jest wielka, zdajemy sobie jednak sprawę, że mitów jest wiele. Zatem na początek chcemy sprawdzić siebie, podnosząc poprzeczkę o kilkaset metrów. W końcu to ponad 5 tys. metrów, a są wśród nas ambitni i będą mierzyć wyżej – mówią Zosia i Jacek. W wyprawie towarzyszyło im 5 mężczyzn ze Słowacji, wśród nich jeden, który namówił ich na zdobycie Araratu. To sympatyczny Józef Debrocini o ksywce „Dodo”. Główny organizator, zdobywca Mont Blanc i Elbrusu. Zanim dotarli do miasteczka Dogubeyazit (stamtąd zaczyna się szlak na Ararat), zwiedzili nocą Stambuł. – Mieliśmy 8 godzin na przesiadkę na lotnisku. Wsiedliśmy do taksówki i za jedyne 30 dolarów kierowca pokazał nam całe miasto i był naszym przewodnikiem – wspomina Zosia. Zaliczyli też wizytę w mieście Van, które leży w pobliżu jeziora o tej samej nazwie. Słynie ono z doskonale pływających kotów, które mają nawet swój pomnik w mieście.
Kurdyjski przewodnik
W końcu dotarli na szlak. Do ich grupy dołączył jeszcze kurdyjski przewodnik Sefer Tokdemir. – Ararat leży w tureckiej strefie zmilitaryzowanej, na Wyżynie Armeńskiej, we wschodniej Anatolii (krainie Kurdów i Ormian), na pograniczu z Iranem i Armenią. Wejście wymaga specjalnego zezwolenia na zdobycie szczytu, przepustki wojskowej oraz ubezpieczenia. Wejść można tylko z lokalnym przewodnikiem – tłumaczy Zosia. Zanim jeszcze wyszli na szlak, poznali zwyczaje lokalnej społeczności, rozkoszowali się kurdyjską kuchnią. Zaintrygowali ich mężczyźni, którzy – wedle zwyczaju – siedzą wieczorem przed domami i piją herbatę. – Herbatą częstowano nas nawet w sklepach – opowiada Jacek. Bagaże mieli spore, ale członkowie wyprawy korzystają z pomocy koni. Okazuje się, że najważniejsza jest woda, bo Ararat wznosi się wśród stepów i tureckich pustyń. Upał jest do zniesienia dzięki powiewom wiatru. Droga do pierwszego obozu długa. – Podziwialiśmy dzikie konie, kameleona, a nawet kołujące kilka metrów nad nami orły. Spotykaliśmy na szlaku Kurdów wypasających stada owiec i kóz, prowadzących koczowniczy tryb życia. Odwiedzaliśmy prawie każdy namiot zamieszkany przez tubylców. Kurdowie mają niewiele, ale potrafią się dzielić – wspominają Zosia i Jacek. Posmakowali też koziego mleka. – Trudno do końca porównywać ten smak ze smakiem mleka od naszych kóz – opowiadają wędrowcy.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się