Czas na ostatnią (w tym roku) porcję pielgrzymkowych impresji…
Przedostatni dzień pielgrzymki pątnicy rozpoczęli od Eucharystii sprawowanej przez Biskupa Pielgrzyma Grzegorza Rysia. Cieszył się on ogromnie, że przyszło mu sprawować Mszę św. dla pielgrzymów akurat we wspomnienie św. Wawrzyńca męczennika. Tak zapewne czuła się bowiem większość pątników...
Trudno o lepsze samopoczucie, gdy człowiek ma świadomość, że własne nogi raczej go już nie lubią i gdy uczucie to jest odwzajemniane. Bp Ryś przypomniał jednak, że św. Wawrzyniec z radością szedł na mękę, a więc dla pielgrzymów powinien być doskonałym patronem kolejnego dnia wędrówki. Ci zaś wzięli sobie te słowa do serca i ruszyli... Niestety, nie wszyscy.
Ze wstydem muszę przyznać, że mimo szczerych chęci nie byłem w stanie dotrzymać tempa grupie. Gdy mój sposób chodzenia zauważył jeden z przewodników, z politowaniem w oczach i „troską” w głosie skonstatował, że wyglądam jak „obraz nędzy i rozpaczy Kościoła krakowskiego”. Ambitnie próbowałem jeszcze iść za grupą, ale gdy na półkilometrowym odcinku odstawili mnie na 200 metrów, postanowiłem posłuchać głosu rozsądku i po raz pierwszy w mojej długiej historii pielgrzymkowej, skorzystałem z dobrodziejstw karetki pomocy maltańskiej oraz samochodów obsługi technicznej. Bo „Duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe”…
Pielgrzymka = braterstwo. Tu każdy każdemu chętnie pomaga Ks. Mirosław Kulesa Miało to jednak swoje dobre strony, bo dane mi było zaobserwować, a nawet czynnie uczestniczyć, w pracach Bazy. Wielu pielgrzymom wydaje się, że ci, którzy posługują na postojach, tak naprawdę nie pielgrzymują. Ot, zwiną postój, pojadą na następny i czekając na pielgrzymów przez dwie godziny leżą do góry brzuchem. Nic bardziej mylnego. Gdy kierowca zostawił mnie w środku lasu, rzucając krótkie: „Tutaj czekać”, po czym zniknął „jak sen jakiś złoty”, pomyślałem sobie: „No, cudownie”. Ale nie zdążyłem pomyśleć nic więcej, bo spośród drzew zaczęły się wyłaniać inne samochody. Najpierw ciężarówka z „toi-toi-ami”. „Fajnie” – pomyślałem, bo zawsze chciałem zobaczyć, jak się to rozkłada i jakkolwiek by to nie zabrzmiało, było to niezwykle pouczające doświadczenie. Stałem z otwartymi ustami, patrzyłem na tempo rozstawiania tych przybytków i pomyślałem, że gdyby którykolwiek z kierowców Formuły 1 miał okazję zobaczyć to, co ja – wyrzuciłby całą obsługę swojego pitstopu i zatrudnił naszego „Pana od toi-toi-ów”. Nie zdążyłem wyjść z szoku, gdy nagle polanka zaroiła się od pojazdów. Najpierw sklepik „u Kościelnego”, potem samochód z ciepłą wodą, samochód z zimną wodą, stoliki, ławeczki i ….. grill. Porządkowi od śmieci ustawili też w strategicznych miejscach polanki worki na śmieci (segregowane!).
Zaoferowałem pomoc…
– Parówki, kiełbasa, bułki – rzucił krótko ks. Sławek, dowodzący przygotowaniami, i dalsze instrukcje uznał za zbędne. Ledwo obłupiliśmy z folii jakieś 500 parówek i pokroiliśmy porównywalną ilość kiełbas rzucając je na grill, a już z lasu zaczęli wyłaniać się pierwsi pątnicy, a później kolejni, kolejni i kolejni i wnet polanka zaroiła się od ludzi. Godzinny postój upłynął na nieustannym uwijaniu się przy różnych posługach. Jak w ewangelicznej historii Marty i Marii. Jedni wybrali to, co najcenniejsze, bo duchowe, ale gdyby nie te „Marty” z Bazy dbające o sprawy materialne, ich wędrówka na pewno byłaby trudniejsza. Pielgrzymi poszli dalej, a Baza, chyba z przyzwyczajenia (bo następny przystanek miał być dopiero na noclegu), zwinęła postój w tempie błyskawicznym. Jedynym śladem po bytności pielgrzymów była wygnieciona trawa.