Dwa lata temu, zaraz po tragicznej śmierci Heleny Kmieć, pojawiła się myśl, by na jakiś czas zawiesić działalność Wolontariatu Misyjnego „Salvator”. Szybko jednak przyszła refleksja, że ona by na to nie pozwoliła.
Pogrążeni w bólu i żałobie wolontariusze nie mieli wątpliwości, że zamordowana podczas misji w Boliwii dziewczyna chciałaby, żeby dzieło nadal się rozwijało. Ich decyzja była opatrznościowa, bo dziś Helenka, która - jak wierzymy - jest już w niebie, ma powody do radości. - Na pierwszym po jej śmierci spotkaniu WMS w lutym 2017 r. obecnych było 150 osób. Dziś tych, którzy są mocno zaangażowani w działalność wolontariatu, jest ponad 100, a za granicę wyjeżdża ok. 60 osób. To bardzo dużo, biorąc pod uwagę, że przed laty, kiedy zaczynaliśmy, było nas w sumie 50 osób - wylicza ks. Mirosław Stanek, salwatorianin, dyrektor WMS. „Salvator” obecnie podzielony jest na 6 regionów: śląski, krakowski, warszawski, lubelski, elbląski i wrocławski. Miejsc, w które mogą wyjechać wolontariusze, jest natomiast kilkadziesiąt, na wszystkich kontynentach.
Na tym polega świętość
Szeregi WMS w jakimś stopniu zasilili także ci, którzy o Helence usłyszeli w mediach i poruszeni tą historią chcieli iść w jej ślady. - Prawda jest jednak taka, że wolontariat misyjny trzeba czuć, a więc poznać tę rzeczywistość od kuchni i być gotowym na pracę poza granicami kraju. A to wymaga czasu oraz całorocznego przygotowania podczas spotkań regionalnych i ogólnopolskich, które budują wspólnotę - podkreśla ks. Stanek.
Ksiądz Mirosław poznał Helenkę, gdy tylko zjawiła się w wolontariacie, wciągnięta w jego działalność przez koleżankę, z którą chodziła na Pieszą Pielgrzymkę Krakowską.
- Wyróżniała się... niezwykłą zwyczajnością. Zawsze zauważała drugiego człowieka i robiła, co mogła, by go spotkać, docenić, porozmawiać. Potrafiła nawet przyjść, żeby popłakać z kimś, kto tego potrzebował. Lubiła też sprawiać ludziom przyjemność i zawsze musiała wykombinować coś dobrego. Kiedyś, pracując jako stewardessa, specjalnie wzięła nocny lot, by osobom wracającym z misji w Gruzji podać kubki z uśmiechniętą buzią. Na tym właśnie polega zwykła, codzienna świętość - mówi ks. Mirosław.
Wiola Michalska, jedna z osób, które do WMS przyszły już po dramacie, jaki rozegrał się w Boliwii, przyznaje, że choć Helenki nie znała, wciąż słyszy, jak bardzo była szlachetna. - Ja z kolei spotkałam ją kilka razy i widziałam, że ta spokojna i skromna dziewczyna jest jednocześnie pełna szalonej energii. Biło też od niej wyjątkowe ciepło i każdy miał wrażenie, jakby znał ją bardzo długo. Wszyscy, będąc w WMS i wyjeżdżając na misje, chcielibyśmy być żywym dowodem na istnienie Boga. Ona była takim dowodem. Dziś jest dla wielu z nas inspiracją - zapewnia Dominika Jurzec, z WMS związana od 5 lat.
Misjami interesowała się od dzieciństwa, jednak w jej rodzinnej Rabce nie było żadnej takiej grupy. Opatrzność wiedziała jednak, jak temu zaradzić... Dominika trafiła bowiem do Grup Apostolskich Archidiecezji Krakowskiej. Tam poznała koleżankę należącą do Wolontariatu Misyjnego „Salvator”, która o nim opowiadała i udostępniała relacje z wyjazdów misyjnych. - W końcu zaprosiła mnie na spotkanie WMS. Zostałam - wspomina. Na misjach była już cztery razy: w Albanii (miesiąc), na Ukrainie (dwa tygodnie), w Rosji (miesiąc) i Kazachstanie (miesiąc).
Spójrz w oczy dziecka...
- W grudniu dostajemy listę miejsc, w które można jechać w kolejnym roku, jednak to, czy nasz wybór się urzeczywistni, zależy także od wyniku testu psychologicznego, rozmowy z księżmi zajmującymi się misjami, sytuacji w danym kraju i naszego zaangażowania w całoroczną działalność wolontariatu. Bo nie chodzi tylko o to, by jechać na chwilę, krótszą lub dłuższą (z WMS można jechać też na rok i więcej), ale o to, by nieustannie dawać dobro tam, gdzie żyjemy. Każdy z nas swoją misję ma przecież tu i teraz - przekonuje Dominika.
Jeśli więc czuje się w sercu misyjny zapał, nie jest problemem znalezienie czasu na comiesięczne spotkania regionalne, spotkania ogólnopolskie (trzy razy w roku) oraz organizowanie kiermaszów i spotkań misyjnych w duszpasterstwach czy kawiarniach. - Z kolei podczas wyjazdów mamy dzielić się miłością tam, gdzie jej brak, oraz ewangelizować swoim życiem - opowiada wolontariuszka.
Dotychczasowe wyjazdy Dominiki polegały głównie na pracy z dziećmi, także tymi, które pochodzą z tzw. trudnych rodzin, i które polskich wolontariuszy obserwują non stop. Dlatego podczas organizowanych dla nich półkolonii tak ważny jest codzienny udział w Mszy św., wspólna modlitwa i - po prostu - bycie razem, czyli zabawa, praca w grupach, wycieczki. - W Rosji, w miejscowości znajdującej się ok. 1000 km za Bajkałem, oprócz organizowania „Wakacji z Bogiem” dla dzieci i młodzieży pomagaliśmy też pracującym tam służebniczkom starowiejskim porządkować prowadzone przez nie przedszkole - wspomina D. Jurzec.
Najmocniej jednak zapadła jej w serce ostatnia misja w Kazachstanie. - Wrzesień 2018 r. stał się jedną z ważniejszych lekcji w moim życiu. Lekcją bezwarunkowej miłości do drugiego człowieka. Dopiero tam zobaczyłam, na czym polega prawdziwa służba bliźniemu, a słowa: „Spójrz w oczy dziecka - zobaczysz w nich Boga” nabrały nowego znaczenia - nie ma wątpliwości dziewczyna i dodaje, że do dziś uśmiecha się, myśląc, że pomogła małemu Ismailowi nauczyć się pisać swoje imię, a z Adeliną czytanie ćwiczyła aż do skutku.
Co ciekawe, w mieście Atyrau 90 proc. mieszkańców stanowią muzułmanie, którzy z katolikami żyją w najlepszej zgodzie. - Byli oni także wśród tych, którym pomagaliśmy, i nikomu nie przyszło do głowy, że mogłoby to mieć jakiekolwiek znaczenie. Staraliśmy się do wszystkich podchodzić z taką samą otwartością, z jaką oni przyjmowali nas. W każdym chcieliśmy zobaczyć Chrystusa - zapewnia. Tego wszystkiego uczyła się też od pracujących w Atyrau sióstr zakonnych - s. Zyty i s. Teresy oraz kapłana - ks. Dariusza, który jest administratorem diecezji. - To ludzie o wielkich sercach, którzy poświęcili wszystko, by być z tymi, którzy potrzebują ich obecności - zaznacza dziewczyna.
Całość artykułu w "Gościu Krakowskim" 4/2019 na 27 stycznia i w e-wydaniu.